– To właśnie jest Nowa Niemiecka Słoboda, którą miejscowi prostacy przezwali Kukujem – wyjaśnił tłumacz. – Powstała dwadzieścia trzy lata temu. Urocza, prawda? Liczy teraz ponad trzysta siedzib i mieszkają tu sami szacowni ludzie – oficerowie, lekarze, zegarmistrzowie i inni cenieni rzemieślnicy. – Nagle roześmiał się. – A wiecie, panie poruczniku, skąd nazwa „Kukuj”?
– Skąd? – spytał osowiały von Dorn, zrozumiawszy, że wciąż pozostaje przy zdrowych zmysłach, i skrzywił się na „porucznika”.
– To tutejsze dziewki służebne, piorąc bieliznę w rzece i gapiąc się na prostackich tubylców, wołały do siebie: Kuck, kuck mal! [21]. I tak już zostało. Zabawne, prawda?
Przy wjeździe, za pasiastym szlabanem, stał wartownik – żołnierz w hełmie, kirysie i z halabardą.
Strzelców przepuścił niechętnie, po długich utarczkach słownych. Cornelius zauważył, że żołnierze z jego eskorty nie zachowywali się już tak groźnie jak w Moskwie – zbici w gromadkę, bojaźliwie rozglądali się na boki.
Z austerii, na której dachu umieszczono koło od wozu z blaszanym bocianem (szyld głosił „Storch und Rad” [22]), wyszło, trzymając się wpół, dwóch rajtarów z pałaszami u pasa. Jeden z nich, wskazując na brodatych strzelców, zawołał w dialekcie bawarskim:
– Spójrz, Seep, ruskie świnie przyszły sprzedawać łaziebne wiechcie!
Drugi zarechotał na cały głos, zgiąwszy się aż ze śmiechu. Strzelcy nie rozumieli, oczywiście, co powiedział rajtar, ale skupili się jeszcze ciaśniej.
Najbardziej jednak zadziwił Corneliusa tłumacz. Zamiast się oburzyć na „ruskie świnie”, mrugnął do von Dorna porozumiewawczo i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– O, tu – wskazał na duży dom, kryty czerwoną dachówką – tu ma kwaterę dowódca waszego pułku, Herr Kristian Libenau von Lilienklau, po rosyjsku „pułkownik Libionow”. Na nic się już więcej nie przydam, zatem kłaniam się nisko i życzę wszystkiego najlepszego. Jeśli kiedyś będzie potrzebny tłumacz, polecam swoje usługi. Jestem Paszka Niemcerow, z archangielskiej parafii. Pisuję też supliki i skargi do sądu. Niedrogo liczę – trzy i pół kopiejki.
Dziesiętnik wszedł do domu, by wręczyć skargę wiceministra. Corneliusowi kazał czekać. Serce von Dorna ścisnęło złe przeczucie.
– Ha, młody człowieku, nawarzył pan niezłego piwa. – Pułkownik Libenau zapalił porcelanową fajkę, nadymając chude policzki i ściągając krzaczaste, przetykane siwizną brwi. – Chwycić poddiaczego za kołnierz, i to jeszcze w urzędzie, w przytomności podwładnych! Teraz ta bestia domaga się kary za ów dyshonor, grozi sądem. Fatalna sprawa. Jak raz się zacznie cała ta pisanina, nie będzie końca sprawie. – Znowu zajrzał do przysłanej przez Teodora Łykowa skargi i wykrzyknął gniewnie: – Widzisz go, czego mu się zachciewa, gliście – oficera potraktować batogami! Ale mój pułk nie jest strzelecki, tylko muszkieterski. Tu się nie batoży, karę chłosty wymierza się rózgami, i to tylko niższym rangą. Co za nikczemny, podły kraj! Tfu! Trzeba zatkać gębę temu diabelskiemu pomiotowi, a to będzie kosztowało co najmniej trzy ruble, a może i pięć – strasznie się bestia wściekł.
Pułkownik tylko z pozoru wydawał się groźny. Burczał, klął, parę razy huknął pięścią w stół, ale Cornelius widywał już w życiu różnych dowódców i dobrze wiedział, że trzeba się bać nie tego psa, który szczeka, tylko tego, co jest cichy.
Von Dorn pokornie wysłuchał reprymendy Libenaua, po czym wyszedł na dziedziniec, wyjął z juków flaszkę dobrego holenderskiego rumu, paczuszkę batawijskiego tytoniu, i wkrótce obaj z pułkownikiem siedzieli na przytulnej, oszklonej werandzie, kurząc fajki i popijając mocną, szczodrze zakropioną rumem kawę.
– Najbardziej irytujące jest to – mówił Libenau, wzdychając – że ten cały Fiedka Łykow to niewielka szyszka, zwykły poddiaczy. Mówicie, żeście długo czekali na audiencję? Pewnie posłał po „reprezentacyjny strój” (to coś takiego, jak paradny mundur w wojsku), żeby zrobić na was większe wrażenie. Normalna rzecz – liczył na jakiś podarek, w Rosji to jest przyjęte. Trzeba było podetkać mu parę sobolowych skórek z tych, co dostaliście od Tułupowa, i wszystko by się jakoś ułożyło. Warto też zawsze na dobry początek ugościć tego szelmę i jeszcze paru innych poddiaczych, bo bardzo są do tego skorzy, przepadają zwłaszcza za małmazją i kandyzowanymi owocami, które tak świetnie przyrządza Frau Zibold z „Bocianiego Gniazda”. To by w zupełności wystarczyło. Zachowalibyście i swoją kapitańską rangę, i wysokość przyznanego żołdu. Ech, panie! Że też kupcy odpowiednio was nie pouczyli! Trzeba było zajechać najpierw tu, do Niemieckiej Słobody, a dopiero później do urzędu. No, ale teraz jest już za późno, co się stało, to się nie odstanie. Gdybyście, kapitanie, dopuścili się nawet jakowejś zniewagi wobec Fiedki, ale w cztery oczy – niewielkie zmartwienie; co innego w przytomności podwładnych – łajdak nie puści tego płazem. Za wielki dyshonor. Dlatego będzie to was drogo kosztowało.
Von Dorn obruszył się, słysząc te słowa.
– Jeśli jest człowiekiem honoru, gotówem dać mu pełną satysfakcję. Jaką bronią się tu ludzie pojedynkują? Biją się na szable? Na pistolety? Proszę, zgadzam się na każdy rodzaj broni!
Libenau wybuchnął śmiechem. Śmiał się długo, z prawdziwym rozbawieniem.
– Ech, toście dopiero wymyślili – pojedynek! To nie Europa. Wiecie, jak się pojedynkuje tutejsza szlachta? Jeśli jeden z drugim się powadzi, wsiadają na koń i okładają się wzajem knutem po pyskach, póki któryś nie zwali się na ziemię. Mówię przecie, to kraj niewolników, nie mają żadnego pojęcia o godności. Oprócz cara wszystko to zwykłe pachołki, prostacy, aż do najpotężniejszego bojara. Wedle tutejszych zasad, za obrazę honoru uznaje się tylko zniewagę, której się dopuści równy pozycją lub stojący niżej, nigdy wyżej – taki może ci prosto w gębę napaskudzić, i nic. Jeżeli car jakiegoś księcia czy bojara własnoręcznie wytarga za kudły lub zdzieli parę razy po pysku – to tylko powód do dumy. Ot, jak przyjdzie zima, zacznie się ulubiona zabawa cara. Podstolowie – to coś w rodzaju kamerjunkrów – będą się umyślnie spóźniać na nabożeństwo do pałacu. A wiecie dlaczego? Dlatego że spóźnialskich car każe zanurzyć i dobrze wykąpać w stawie, a cieszy się przy tym jak dziecko, aż klaszcze w dłonie z radości. Tamci zaś specjalnie głośno skarżą się i krzyczą, żeby jego cesarskiej mości najlepiej dogodzić. Niektórzy, oczywiście, po takiej kąpieli przeziębiają się i umierają, ale bywa i tak, że Aleksy Michajłowicz okaże któremuś łaskę i podaruje mu ciepłą futrzaną szubę albo nawet wioskę ofiaruje na własność. Taka jest tutejsza szlachta. Co dzień pod pałacem karze się chłostą tych, którzy coś przeskrobali. A wy, panie, mówicie: pojedynek.
– Cudzoziemców także się batoży? – wzdrygając się w duchu i blednąc na samą myśl o tak hańbiącej karze, zapytał von Dorn. Wrzaski wiceministra Fiedki uznał jedynie za puste pogróżki (kto to widział, żeby osoby szlacheckiego pochodzenia podlegały karze chłosty?), a tymczasem okazuje się, że nie miał racji.