W odróżnieniu od ojca, który okazywał demonstracyjny brak zainteresowania nowinami z Moskwy i uparcie używał określeń „aeroplan” i „uposażenie” zamiast „samolot” i „wypłata”, Fandorin syn starał się być na bieżąco (tego wyrażenia sir Alexander zdecydowanie nie uznawał) we wszystkim, co dotyczyło Rosji, miał wiele znajomości wśród Rosjan, którzy bywali w Londynie, i w specjalnym notesie zapisywał nowe słowa i zwroty, na przykład: „jak skotłować melon” – jak ukraść milion („melon” - wyraz bliski brzmieniowo słowu „milion”) - i tak dalej, strona za stroną. Nicholas lubił od czasu do czasu błysnąć przed jakąś rosyjską turystką bezbłędną moskiewską wymową i znajomością najnowszych idiomów. Niezawodne wrażenie na dziewczynach wywierał wielokrotnie wypróbowany przez Nicholasa trik: oto dwumetrowy londyńczyk, niezwykle uprzejmy i dobrze wychowany (do czego raczej w kraju nie przywykły), z przylepionym do twarzy idiotycznym uśmiechem i nieskazitelnym przedziałkiem pośrodku głowy – słowem, klasyczny, typowy Anglik – nagle proponował: „Miła Nataszo, nie kopnęlibyśmy się do Chelsea? Szykuje się tam dzisiaj czadowa imprezka. Prawdziwy odlot”.
Nazajutrz po tym, jak Nicholas podziwiał w telewizji talenty dyrygenckie rosyjskiego prezydenta, doszło do wydarzenia, które stało się pierwszym krokiem na drodze do jego spotkania z ojczyzną.
Doskonały i nieomylny sir Alexander popełnił jedyny w swoim życiu błąd. Zamierzając wybrać się wraz z żoną do Sztokholmu (podróż była przedsięwzięciem wyjątkowej wagi ze względu na przyznanie – niewątpliwe, lecz wciąż jeszcze odwlekające się – Nagrody Nobla), Fandorin senior postanowił nie lecieć samolotem, tylko odbyć krótki, przyjemny rejs po Morzu Północnym na pokładzie promu „Christiania”. Tak, tak, tego właśnie, który z powodu niewiarygodnej wręcz pomyłki urządzeń komputerowych zderzył się we mgle ze zbiornikowcem wiozącym ropę i przewrócił. Doszło do potwornej, brutalnej walki o miejsce w szalupach ratunkowych i ci, dla których tego miejsca zabrakło, znaleźli się tam, gdzie spoczywają szczątki galeonów Wielkiej Armady. Mimo dość zaawansowanego wieku sir Alexander był w doskonałej formie fizycznej i z pewnością mógłby się znaleźć pośród szczęśliwców, którzy zdołali się uratować, ale ojca odpychającego innych pasażerów, by ocalić życie własne lub lady Anny, Nicholas po prostu nie potrafił sobie wyobrazić…
Pozostawiając jednak na boku emocje, tak naturalne w tego rodzaju tragicznych okolicznościach, musimy stwierdzić, że w następstwie fatalnie dokonanego przez niedoszłego noblistę wyboru Nicholas odziedziczył po ojcu tytuł, wspaniałe mieszkanie w południowym Kensingtonie, przerobione z dawnych stajen, i pieniądze w banku, utraciwszy jednocześnie – niestety – mądrego doradcę. Spotkanie z Rosją stało się niemal nieuniknione.
Decydujący drugi krok nastąpił jednak dopiero po upływie roku. Zanim wszakże opowiemy o połówce listu-testamentu kapitana von Dorna i zagadkowej przesyłce z Moskwy, musimy koniecznie wyjaśnić pewną okoliczność, która odegrała ważną, a może nawet kluczową rolę w poczynaniach młodego magistra.
Chodzi mianowicie o coś, co określa się słowem o niezbyt pozytywnej konotacji – „niedorobiony”. Nicholas usłyszał je po raz pierwszy od jednego z nowych Rosjan, z którym połączyła go przelotna znajomość („niedoróbka” – rzecz lub czynność wykonana niedbale, źle; „niedorobiony” – o człowieku „bez piątej klepki”, zagubionym, nieumiejącym znaleźć swego miejsca w życiu). Określenie było niewybredne, lecz precyzyjnie oddawało istotę rzeczy. Nicholas od razu zrozumiał, że w pełni odnosi się do niego. Był jak niedopasowany klucz, który luźno obraca się w dziurce, zwanej życiem, niczego nie otwierając ani nie zamykając. Ot, niedoróbka.
Pojemny znaczeniowo przedrostek „niedo-” w ogóle odnosił się do wielu spraw w życiu Fandorina. Weźmy chociażby jego wzrost, sześć stóp i sześć cali. Trudno by, oczywiście, nazwać Nicholasa niedorostkiem, gdyż na większość mieszkańców naszej planety mógł spoglądać z góry. Wystarczyło jednak przeliczyć dane na system metryczny – mierzył metr dziewięćdziesiąt dziewięć. Nie dostawało mu jednego centymetra do dwóch metrów.
Podobnie ze sprawami zawodowymi. Wprawdzie Fandorin był jeszcze zupełnie młody – sporo dzieliło go od czterdziestki – ale jego rówieśnicy wydali już po parę monografii, wielu zdążyło się doktoryzować, jeden został nawet zaszczycony członkostwem w Królewskim Towarzystwie Historycznym. Profesor Crisby, dawny opiekun naukowy Nicholasa, powiedział o nim kiedyś: no cóż, tak, może i jesteś historykiem, ale małego kalibru. To znaczy, że nie dla niego wybitne osiągnięcia w postaci nowych teorii czy koncepcji; stać go co najwyżej na drobne, przyczynkarskie odkrycia faktograficzne. A wszystko dlatego, że przeszkadza mu niedostatek (znowu „niedo-”) cierpliwości, niechęć do solidnej pracy. Czyli, jak się wyraził szacowny profesor, brak Nicholasowi sitzfleischu.
Przykre, prawda? A jeśli ktoś jest uczulony na kurz? I po dziesięciu minutach siedzenia w archiwum łzy leją mu się z oczu, z nosa cieknie, policzki pokrywają się purpurowymi plamami i nie może wydobyć głosu z opuchniętego gardła? Tak, zgadza się, Nicholas nigdy nie odwiedził żadnego z krajów tak zwanego Trzeciego Świata, gdyż wszędzie tam pełno jest kurzu i brudu! Z tego samego powodu, będąc na drugim roku, nie pojechał na wykopki archeologiczne do Maroka!
A zresztą czy warto samemu się oszukiwać? Historia pociągała Nicholasa nie tyle jako dyscyplina naukowa, powołana do tego, by zgłębić ogrom życiowych doświadczeń ludzkości i wyciągnąć z nich praktyczne wnioski, lecz raczej jako fascynująca, czarodziejska pogoń za czasem, który bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Ów czas nie pozwalał zmniejszyć dystansu, umykał, wyślizgiwał się z rąk, niekiedy jednak zdarzał się cud, a wówczas na krótką chwilę udawało się pochwycić tego ognistego ptaka za efemeryczny ogon i w ręku zostawało kruche, migotliwe piórko.
Dla Nicholasa przeszłość ożywała dopiero wtedy, gdy przybierała postać i rysy konkretnych osób, które niegdyś stąpały po ziemi, oddychały tym samym powietrzem co my, dokonywały czynów szlachetnych bądź nagannych, a potem umierały i na wieki odchodziły w niebyt. Bo właśnie w to ostatnie tak naprawdę nie wierzył. Nie wierzył, że można zniknąć na zawsze. Po prostu ci, którzy umierają, stają się dla żyjących niewidzialni. Fandorin nie uważał za metaforę słów pewnego poety nowej Rosji (niektóre wiersze jego pióra cenił nawet nieprzejednany sir Alexander): „…Wierz mi, że śmierć to kłam, bo nieśmiertelni wszyscy są i wszystko. Młodyś czy stary, najlepiej poznasz sam wiecznego życia cud. Mroku ni śmierci nie ma tam, pod stopy jasny morski piach nam legł. I jam wśród tych, co wybierają sieci – nieśmiertelności dar ławicą okrył brzeg”.
Pragnął zawsze dowiedzieć się możliwie najwięcej o człowieku z przeszłości – jak żył, o czym myślał; dotknąć rzeczy, które do niego należały, a wtedy tego, kto na zawsze skrył się w mroku, znów opromieni jasne światło i okaże się, że ciemność i śmierć naprawdę nie istnieją.
Nie było to oczywiście racjonalne przekonanie, lecz raczej pewne przeczucie wewnętrzne, intuicja, którą trudno by ująć w słowa. W każdym razie z pewnością nie należało się dzielić owymi na poły mistycznymi, absolutnie nienaukowymi zapatrywaniami z profesorem Crisbym. Fandorin właściwie dlatego wybrał jako przedmiot swych badań nie jakąś prawdziwie odległą epokę, lecz wiek dziewiętnasty, że wejrzenie w czasy dopiero co minione uznał za łatwiejsze niż zagłębianie się w mroki dawnych dziejów. Jednakże studiowanie biografii tak zwanych postaci historycznych nie dawało wrażenia osobistego zaangażowania, współuczestnictwa. Nicholas nie czuł więzi z owymi ludźmi, i tak doskonale już wszystkim znanymi bez jego wkładu badawczego. Długo się zastanawiał, jak pogodzić własne zainteresowania z wymaganiami swej naukowej profesji, i wreszcie znalazł rozwiązanie. I tym razem – często tak przecież bywa – odpowiedź na trudne pytanie okazała się właściwie pod ręką – a ściślej rzecz biorąc, w ojcowskim gabinecie, na gzymsie nad kominkiem, gdzie stała niepozorna rzeźbiona szkatułka z hebanu.