Po czym wyruszył w podróż – morską, a następnie lądową – trasą, jaką prawdopodobnie zdążał do tego samego celu jego daleki przodek.
W neseserze, wsuniętym teraz pod ławkę sypialnego wagonu, znajdowało się wszystko, co niezbędne: solenna rekomendacja Królewskiego Towarzystwa Historycznego, notebook z telefonem satelitarnym, ręcznym skanerem i najnowszym, świeżo opracowanym programem odczytywania starych rękopisów, drogocenna połówka testamentu z certyfikatem potwierdzającym jej autentyczność, polisa ubezpieczeniowa i bilet powrotny open (tym razem na samolot).
Przed spotkaniem z ojczyzną Nicholas przeszedł kurs autotreningu, aby wyzbyć się wszelkich możliwych odziedziczonych uprzedzeń.
Załóżmy, że Rosja to kraj niezbyt sympatyczny, mówił sobie magister. Politycznie podejrzany, zacofany cywilizacyjnie, zdemoralizowany. Wszystko to jednak są pojęcia względne. Kto powiedział, że Rosję należy porównywać z Anglią, wyspą szczęśliwą, która wsparła swój byt na trwałych, niewzruszalnych, uczciwych zasadach o sto czy dwieście lat wcześniej? A czemu nie z Koreą Północną lub, na przykład, Republiką Czadu?
Zresztą Anglikom Fandorin również wiele rzeczy miał za złe. To nacja jakichś armadillo, samotników, z których każdy dźwiga na grzbiecie gruby, szczelny pancerz – nie ma mowy, żeby się przezeń przebić. Zresztą nikt nawet nie próbuje tego robić, gdyż oznaczałoby to pogwałcenie prywatności. A słynny angielski dowcip! Mój Boże, nic wprost, same aluzje, autoironia, dystans. Czy można z Brytyjczykiem pogadać na jakikolwiek „rosyjski” temat w rodzaju dobra i zła, nieśmiertelności bądź sensu życia? Ale skąd. To znaczy, można, ale lepiej nie zaczynać.
Poza tym tliła się w Nicholasie nadzieja na pozaracjonalne, intuicyjne, mistyczne doznania, takie jak zew krwi, słowiańska dusza, głos przodków. Może nagle, kiedy za oknami wagonu zaczną przemykać skromne brzozowe zagajniki i osinowe laski, a na stacji dobiegną z peronu glosy wiejskich bab, oferujących porzeczki i pestki z dyni (czy co to tam teraz sprzedaje się na peronach), serce zadrży mu ze szczęścia, że oto potwierdziła się owa głęboka, tajemna wiedza, przeczucie, od zawsze piastowane na dnie duszy, i Nicholas ujrzy tamtą, dawną Rosję, która wcale nie zniknęła, nie odeszła, lecz po prostu się postarzała – nie, też nie – stała się dojrzalsza o sto lat. Ach, jak bardzo chciał, żeby dane mu było przeżyć taką chwilę!
Oto o czym rozmyślał magister nauk historycznych Nicholas Fandorin, wsłuchując się w monotonny stuk kół międzynarodowego pociągu ekspresowego „Iwan Groźny”, pokonującego ostatnie kilometry dzielące go od granicy łotewsko-rosyjskiej. Niestety, prawie całkiem się ściemniło i krajobraz za oknem zlewał się w ponurą, siną szarość, jedynie tu i ówdzie z rzadka rozjaśnianą wątłym światełkiem, a w dodatku mister Kalinkis wciąż rozpraszał zadumę Nicholasa swoją daleką od doskonałości angielszczyzną.
Z początku, kiedy uskarżał się na trudności z wprowadzaniem łotewskich wyrobów mlecznych na rynek europejski, można było jeszcze wytrzymać. Fandorin chciał udzielić handlowcowi dobrej rady: najrozsądniej chyba zapomnieć o Europie, gdzie łotewskie firmy za nic nie zostaną dopuszczone, gdyż jest ona dosłownie zalana własnymi produktami tej branży przetwórstwa, a zamiast tego zainteresować się Rosją, stanowiącą gigantyczny rynek zbytu. Tak, chciał udzielić rady, ale w porę się powstrzymał. Miał bowiem paskudny, nieuleczalny nawyk – nieproszony pchał się z życzliwymi radami, co na Wyspach Brytyjskich uchodzi za zachowanie wręcz nieprzyzwoite, ba, absolutnie niedopuszczalne. W ciągu spędzonych tam trzydziestu paru lat swego życia Fandorin tyle razy gryzł się w język, skory do bezwstydnego wtargnięcia w cudzą privacy, że aż dziw, iż dotąd sobie nie odgryzł tego zdradzieckiego narządu.
Wątpliwe poza tym, czy rada przypadłaby mieszkańcowi nadbałtyckiego kraju do gustu, gdyż od utyskiwań na bezwzględność Europejczyków mister Kalinkins przeszedł do wyrzekania na Rosjan, od których gorsi, jego zdaniem, byli jedynie ci dusigrosze Estończycy. Nicholas sam nie miał zbyt pochlebnej opinii o nowych Rosjanach, ale słyszeć własne zarzuty pod ich adresem z ust cudzoziemca zdawało mu się rzeczą nader nieprzyjemną. (Bodajże Puszkin wspominał gdzieś o podobnej sytuacji…).
– Obaj mieliśmy pecha – paplał eksporter wyrobów mlecznych – że nie było już biletów na nasz pociąg „Karlis Ulmanis”. To zupełnie co innego – czysto, kulturalnie, świeże produkty mleczne w wagonie restauracyjnym, a nie jakiś gułag na kołach. Wie pan, co to takiego „gułag”? Konduktorzy roznoszą wystygłą herbatę, w bufecie cuchnie zgniłą kapustą, a kiedy miniemy granicę, zobaczy pan, po wagonach zaczną się wałęsać prostytutki.
– Wyobrażałem sobie gułag nieco inaczej – zauważył ironicznie Fandorin, ale towarzysz podróży nie wyczuł sarkazmu w jego słowach.
– Aha, i jeszcze coś! – dorzucił zniżonym głosem. – Zaraz po kontroli paszportowej i celnej musimy zamknąć drzwi na zasuwę i na łańcuch, ponieważ… buszują. – Mister Kalinkins użył w tym miejscu rosyjskiego słowa (wypowiedź brzmiała: because they there… buszują), pstryknął parę razy palcami, po czym przetłumaczył ten czasownik na angielski jako hold up. - To prawdziwi bandyci. Wdzierają się do przedziału i zabierają pieniądze. A funkcjonariusze ochrony kolei i konduktorzy są z nimi w zmowie – sami im wskazują co zamożniejszych pasażerów. Dwa miesiące temu jeden mój znajomy…
Nicholasa znudziło już słuchanie gadaniny łotewskiego rusofoba, zachował się więc dość nieuprzejmie – włożył do uszu słuchawki i włączył odtwarzacz. Na kasecie znajdowała się piosenka o oddziaływaniu psychoterapeutycznym, zachęcająca, by kochać Rosję nawet tę mroczną, ze wszystkimi jej wadami. Fandorin zresztą już wcześniej zaplanował, że przekroczy granicę przy wtórze ochrypłego głosu Jurija Szewczuka.
To był dobry pomysł.
„Ojczyzna! To już ojczyzna ma!” – zagrzmiało w słuchawkach, „Iwan Groźny” zwolnił, za chwilę miał się zatrzymać na pierwszej stacji po rosyjskiej stronie, i Nicholas zakołysał się rytmicznie w takt refrenu. W sercu naprawdę coś mu drgnęło, zakręciło go w nosie, a oczy – to ci dopiero! – zaszły łzami.
Nie wytrzymał, zanucił piosenkę, wtórując wykonawcy, nagle jednak urwał. Wiedział, że absolutnie nie powinien śpiewać przy ludziach. Jak jeden z bohaterów Czechowa, głos miał silny, ale przykry dla uszu, a w dodatku był całkowicie pozbawiony słuchu muzycznego.
Fandorin odwrócił się od okna i ze skruchą zerknął na Łotysza. Ten wpatrywał się w niego z przerażeniem, jakby raptem ujrzał głowę Gorgony. Fakt, że śpiewak z Nicholasa nietęgi, ale żeby aż do tego stopnia?… „Ach, prawda – uprzytomnił sobie magister – Kalinkins nie wie przecież, że znam rosyjski”.
Nie zdążył jednak Łotyszowi nic wyjaśnić, gdyż w tej samej chwili drzwi zostały z hałasem odsunięte i do przedziału, tupiąc podkutymi butami, władowało się dwóch wojskowych w zielonych czapkach – oficer i szeregowy.
Oficer był purpurowy na twarzy i, jak się wydawało magistrowi, niezupełnie trzeźwy – w każdym razie zalatywało od niego jakimś wysokoprocentowym, choć raczej niezbyt wyszukanym napitkiem; ponadto co chwila czkał.