Выбрать главу

– Uch, mam już was wszystkich potąd! Spływaj stąd, koleś! Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę.

Powiedziała to tak dobitnie i przekonująco, że Nicholas bez słowa wziął przeterminowany jogurt i – zmieszany – skierował się do wyjścia.

Przy drzwiach ktoś chwycił go za rękaw.

– Ej, mister, wonna fuck?

Fandorin myślał, że się przesłyszał – to chyba niemożliwe, żeby ten niepozorny, brodaty osobnik, przypominający leśnego diabła z bajki, proponował mu swoje usługi seksualne.

– Ten bucks. Only ten bucks! Do next station. - Nieznajomy wskazał palcem na pociąg, a potem gdzieś w bok. – Ten bucks!

Trochę dalej, pod ścianą, stała dziewczynka – ruda, piegowata i co najwyżej trzynastoletnia. Spojrzała obojętnie na cudzoziemca, zatrzepotała grubo wytuszowanymi rzęsami i wydmuchnęła spomiędzy nienaturalnie czerwonych warg bańkę gumy balonowej.

– Boże, przecież to jeszcze zupełne dziecko! – wykrzyknął wstrząśnięty Nicholas. – Ile masz lat, dziewczynko? Chodzisz do szkoły? Jak możesz?… Za dziesięć dolarów? To straszne!

Dziewczynka pociągnęła nosem i głośno strzeliła gumą do żucia, a sutener szturchnął magistra w ramię i powiedział po rosyjsku:

– Daj więcej, skoroś taki litościwy.

Fandorin wyskoczył jak oparzony z tej spelunki.

– Fuck you, mister! - krzyknął za nim brodaty.

O Boże, pociąg już ruszał, choć przewidziane w rozkładzie piętnaście minut jeszcze nie minęło! Ogarnięty panicznym strachem na samą myśl, że mógłby zostać w tym koszmarnym miejscu, Nicholas wrzucił jogurty do kosza na śmieci i co sił w nogach rzucił się w pogoń za umykającym wagonem.

Ledwie zdążył wskoczyć na stopień. Konduktor palił na platformie w towarzystwie dwóch rosłych młodych ludzi w granatowo-białych dresach. Przelotnie spojrzał na zdyszanego Anglika, nie komentując ani słowem jego szczęśliwego powrotu.

„Do żadnych Kromiesznik nie jadę – myślał Nicholas, idąc korytarzem. – Zeskanuję drugą połowę testamentu, pogrzebię trochę w dokumentach Prikazu Cudzoziemskiego i Rycerskiego i wracam do Londynu. Trzy dni. Maksimum pięć. W Moskwie będę się poruszał po trasie: hotel-archiwum-hotel”.

Nie, historyczna ojczyzna zdecydowanie się Fandorinowi nie spodobała. Ciekawe, jak może się podobać piosenkarzowi Jurijowi Szewczukowi?

Najgorsze jednak było to, że w duszy magistra obudziło się dręczące przeczucie, iż odtąd także i tamtej, dawnej Rosji nie będzie już mógł kochać tak bezgranicznie jak do tej pory. Ach, ojcze, ojcze, najmądrzejszy z ludzi…

Eksporter wyrobów mlecznych zamknął się w przedziale i wpuścił Fandorina dopiero po dłuższej chwili, a następnie demonstracyjnie zasłonił się jakimś łotewskim pismem ilustrowanym.

Zawsze gdy Nicholas znajdował się w trudnej sytuacji lub szczególnie kiepskim nastroju, układał limeryk. Pewna koncentracja umysłu, niezbędna przy tej czynności, w połączeniu z jej absurdalnym w swym komizmie rezultatem sprzyjała relaksowi i przychylniejszemu spojrzeniu na świat. Wypróbowany sposób pomógł i teraz – poetycka łamigłówka sprawiła, że stan ducha Nicholasa trochę się poprawił.

Nagle ktoś cicho zapukał do drzwi. Fandorin wstał, by otworzyć zatrzask, a mister Kalinkins odłożył pismo i nerwowo ostrzegł po rosyjsku:

– Przez łańcuch! Tylko przez łańcuch!

W szczelinie uchylonych drzwi było zupełnie ciemno, choć jeszcze parę minut temu na korytarzu paliło się światło. Do twarzy Nicholasa uniosła się ręka w granatowym rękawie z białą lamówką i w nos uderzył go łaskotliwy strumień jakiejś cuchnącej cieczy.

Fandorin już miał zaprotestować przeciwko tak skandalicznemu zachowaniu, ale nie zdążył, ponieważ nogi nagle odmówiły mu posłuszeństwa.

Magister osunął się na podłogę, uderzając skronią o metalową futrynę drzwi, i utracił kontakt z rzeczywistością.

Nawiązał go powtórnie niejako tą samą drogą, gdyż czuł taki ból i pulsowanie w skroni, że chcąc nie chcąc, musiał najpierw poruszyć ciężką jak ołów głową, a potem otworzyć oczy.

Dodatkowych pięciu minut potrzebował na to, by odtworzyć cały ciąg wydarzeń i uświadomić sobie, co się stało.

Mister Kalinkins leżał na swojej ławce; spod przymkniętych powiek błyskały tylko białka. Z ust Łotysza ściekała cienka strużka śliny, a na jego piersi spoczywał wybebeszony portfel.

Stopa Fandorina natrafiła na coś twardego. Neseser! Jego neseser firmy Samsonite, otwarty, ział teraz pustym, wypatroszonym wnętrzem.

Wewnątrz nie zostało nic. Nie było notebooka, telefonu, portfela ani – co najgorsze – koperty, w której znajdowała się licząca trzysta lat rodzinna pamiątka.

Prawdziwy koszmar!

Aneks

Limeryk autorstwa Nicholasa Fandorina, ułożony po odjeździe pociągu ze stacji Nieworotinskaja 13 czerwca wieczorem, parę minut po dziesiątej:

Pewien magister z Londynu Z szybkich decyzji słynął. Gdy wybrał się w Rosji ostępy, Stanął tam jak zaklęty, Słysząc: „Fuck you, skurwysynu!”.

Rozdział drugi

Do Corneliusa uśmiecha się fortuna. Drogocenna zawartość

skórzanej sakwy. Zawarcie znajomości z Moskowitami. Wieś

Nieworotynskaja.

Dobra wróżba. Fałszywy Eden.

Cornelius wydał przenikliwy okrzyk „Iiijaaa!”, smagnął nahajką dorodnego hiszpańskiego ogiera, kupionego w Rydze za czterdzieści trzy reichstalary (czyli połowę ruskiego zadatku), i kary koń, przestraszony nie tyle uderzeniem, ile dzikim wrzaskiem w samo ucho, momentalnie puścił się kłusem. Naprawdę dobry wierzchowiec – pojętny, mocnej budowy, niewymagający obfitej paszy – o wiadrze wody i półczetweryku owsa zdolny pokonać bez trudu siedem mil. No i szybki. A to było teraz dla Corneliusa bardzo ważne.

Z tyłu, na długich cuglach, biegła cisawa, kosmatonoga kobyłka, objuczona bagażem – ona także starała się, jak mogła, wyrzucając z lekka na boki rozdeptane kopyta. To, co najcenniejsze, von Dorn miał, oczywiście, przy sobie, w sakwie przytroczonej do siodła, ale pozbywać się kobyłki byłoby szkoda, dlatego nie popędzał zbytnio koni, utrzymując spokojne, równe tempo. W jukach wiózł niezbędne zapasy – suszone mięso, sól, suchary – i ciepłą szubę z psiego futra, bo jak słyszał, w Moskwie nawet w maju bywają lute mrozy, kiedy to drzewa pękają z hukiem, a wąsy pokrywają się igiełkami lodowatego szronu.

Oddaliwszy się o pół setki kroków, Cornelius obejrzał się na straż graniczną. Dowódca o tępej, prostackiej gębie, oszołomiony niespotykanym zuchwalstwem cudzoziemca, nadal gapił się na niego bezmyślnie. Trzech zbrojnych wymachiwało tylko rękami, a jeden ładował przedpotopową strzelbę; w Europie nie widywano takich od czasów wojny trzydziestoletniej. A niech tam, i tak spudłuje. Nieudolność Moskowitów w posługiwaniu się bronią palną jest powszechnie znana. Po to przecież porucznik – nie, teraz już kapitan – von Dorn został zwerbowany do moskiewskiej służby: żeby nauczyć tutejszych żołnierzy celnie strzelać i walczyć w szyku.

Pozostawanie na holenderskim żołdzie nie wróżyło pomyślnej przyszłości. Z początku ich królewskie moście płaciły najemnikom regularnie, ale kiedy wojna z Anglikami się skończyła, a lądowe potyczki z Francuzami wygasły, wirtemberscy muszkieterowie stali się niepotrzebni. Jedni przeszli na służbę do Polaków, inni do Szwedów, Cornelius zaś wciąż obijał się w Amsterdamie, choć pieniądze mu się kończyły.