W dodatku prawdziwej wojny od dawna już nie było. Kto wie, czy takie wojny jeszcze w ogóle kiedykolwiek będą się toczyć? Już od dziesięciu lat – zaczął jako zupełny gołowąs – chodził von Dorn w tym żołnierskim kieracie: najpierw jako prosty rajtar, potem kornet, aż wreszcie dwa lata temu wykupił patent oficerski i został porucznikiem – ale wszystko to nie przynosiło zysków, pewności ani perspektyw. Dwa lata służył u Francuzów, pół roku u księcia meklemburskiego, rok u Duńczyków, potem u Szwedów – a może odwrotnie. Aha, było jeszcze wolne miasto Brema, polski król i znowu Francuzi. Kiedy dostał się do niewoli holenderskiej, musiał walczyć przeciwko Francuzom. Na czole, w okolicy lewej skroni, miał Cornelius półkolistą bliznę – w bitwie pod Ensheim, kiedy walczyli z kirasjerami wicehrabiego de Turenne, leżący na ziemi ranny koń wierzgnął i uderzył go podkutym kopytem; cud boski, że łba mu nie rozwalił. Damom Cornelius mówił, że to ślad celnej strzały Kupidyna, prostym dziewczynom – że pamiątka po tureckim jataganie.
Najlepiej by było zaciągnąć się na służbę austriacką i wojować przeciwko Turkom. Ku takiej decyzji jął się skłaniać dzielny porucznik pod koniec trzeciego miesiąca przymusowej bezczynności, kiedy długi przekroczyły sumę dwustu guldenów i już widział się w więziennym lochu. Nie jest przecie taki młody, skończył dwadzieścia lat, a nie zdobył ani majątku, ani sławy, ani nawet dachu nad głową. Do Theofels, do starszego brata, nie zamierzał wracać, nie ucieszą się tam z dodatkowej gęby do karmienia. Claus i bez tego ma dość zmartwień – zamek wymaga ciągłych napraw, a klasztorowi trzeba spłacać starą, zaciągniętą jeszcze przez ojca pożyczkę.
Tylko gdzie są ci Turcy? Podróż do Wiednia jest kosztowna, bo to daleko, a co, jeśli nie uda mu się zaciągnąć na służbę? Wtedy trzeba będzie chyba zostać mnichem – brat Andreas, najmądrzejszy z von Dornów, jest już opatem klasztoru – albo amantem jakiejś starej, grubej kupcowej. Zamienił stryjek siekierkę na kijek.
I nagle fortuna uśmiechnęła się do Corneliusa! W szynku nad Prinzengracht przysiadł się do jego stolika solidny, budzący zaufanie gość, przedstawił się jako były pułkownik w carskiej służbie, nazwiskiem Faustle. Okazał się prawie krajanem Corneliusa, pochodził z Badenii. W Moskwie spędził cztery lata, a teraz wracał w rodzinne strony – chciał kupić dom, sad i ożenić się. Do Amsterdamu dotarł dzięki łaskawości rosyjskiego księcia Tułupowa, wysłanego do Europy w celu zwerbowania doświadczonych oficerów dla carskiego wojska. Żołd nie jest może zbyt duży, ale wypłacany regularnie. Na drogę – hojne zaopatrzenie w wysokości stu reichstalarów, a po przyjeździe na wstępne koszty jeszcze pięćdziesiąt reichstalarów srebrem, skórki sobolowe tejże wartości i pięć łokci wykwintnego sukna. Najważniejsze jednak, że przed człowiekiem odważnym i przedsiębiorczym, który chce sobie zapewnić bezpieczną przyszłość, ten azjatycki kraj otwiera doprawdy nieograniczone możliwości. Herr Faustle powiedział, gdzie się zatrzymał ów rosyjski książę, zapłacił za wino i przeniósł się do innego stołu, żeby pogadać z dwoma holsztyńskimi dragonami, Cornelius zaś siedział i rozmyślał. Krzyknął jeszcze do Faustlego: „A z Turkami car wojuje?”. Okazało się, że tak – i z Turkami, i z Tatarami. To rozwiało ostatecznie wątpliwości von Dorna.
No, a już kiedy Cornelius ujrzał carskiego wysłannika w szubie ze złotogłowiu, wyszywanej drogimi kamieniami, w wysokiej sobolowej czapie (każda taka skórka u handlarza futer kosztuje co najmniej dwieście reichstalarów!), obawiał się tylko jednego – że go nie przyjmą na służbę.
Ale przyjęli. Warunki zostały ustalone zgodnie z zapewnieniami pułkownika – sto reichstalarów na drogę i tyleż na koszta zagospodarowania (w srebrze, sobolowych skórkach i suknie), żołd w wysokości jedenastu rubli na miesiąc i strawne. Kontrakt opiewał na cztery lata, do maja 1679 roku. Dla przydania sobie ważności i żeby się trochę bardziej zacenić, von Dorn zażądał rangi kapitana, choć wiedział, że bez patentu nie ma na to widoków. Tymczasem zgodzili się! Proszę – jeszcze do niedawna był wiecznym porucznikiem bez szans na awans i wysługę, a teraz został kapitanem muszkieterów. Książę od razu wystawił papiery na nazwisko kapitana von Dorna i opatrzył je czerwonymi lakowymi pieczęciami, wszystko jak należy.
Do Rygi dopłynął świeżo upieczony kapitan rybacką szniką – Polskę wolał ominąć, gdyż mogli tam sobie przypomnieć, że przed dwoma laty zdezerterował z pułku księcia Wiśniowieckiego. Cały prześmierdł śledziami, ale za to transport był tani – Cornelius zapłacił wszystkiego sześć reichstalarów.
W stolicy Inflant, ostatnim na trasie jego podróży europejskim mieście, zaopatrzył się we wszelkie niezbędne rzeczy, których w Azji niepodobna było dostać – tłuczoną kredę do czyszczenia zębów (ich olśniewająca biel przyczyniła się do wielu miłosnych podbojów Corneliusa), używaną, ale jeszcze w zupełnie dobrym stanie, kruczoczarną perukę, tytoń z Batawii, płaską, wygodną pułapkę na pchły, zawieszaną na skos, pod pachą. Postanowił nie dobierać sobie do kompanii współtowarzyszy podróży. Wyposażony w angielski muszkiet, dwa norymberskie pistolety i toledańską szpadę, nie bał się leśnych rabusiów. Ruszył w stronę rosyjskiej granicy sam.
Droga mu się dłużyła. Piątego dnia dotarł do ostatniej szwedzkiej placówki – małej warowni Neuhausen. Porucznik, który towarzyszył von Dornowi do granicznej rzeczki, wskazał mu kierunek dalszej jazdy – o tam, za tym polem i lasem, jakieś dwie i pół mili stąd, leży rosyjska wieś Nieworotynskaja, nazwana tak dlatego, że Moskowici mają tu zaledwie dwie osady. Druga zwie się Worotynskaja, jako że należy do stolnika Worotyńskiego. „Oto najlepszy przykład, jak głupi i pozbawieni wyobraźni są ci czosnkożercy – powiedział porucznik. – Gdyby była tu jeszcze trzecia wieś, którą należałoby jakoś nazwać, nie wiedzieliby po prostu, jak sobie poradzić z taką łamigłówką”.
„Dlaczego czosnkożercy?” – spytał Cornelius. Porucznik wyjaśnił, że tubylcy są całkowicie pozbawieni węchu. Choć odznaczają się niezdrowym zamiłowaniem do mycia (której to namiętności ulegają nieomal miesiąc w miesiąc, co zresztą łatwo daje się wyjaśnić rozwiązłością obyczajów, gdyż łaźnie służą zarówno mężczyznom, jak i kobietom, korzystają z nich oni wspólnie), są zupełnie nieczuli na odrażające zapachy, a podstawa ich pożywienia to surowa cebula i czosnek.
Na Corneliusie wiadomość ta nie wywarła większego wrażenia. Każdy, kto przez dłuższy czas znajdował się w oblężonym mieście czy twierdzy, wie, że czosnek jest bardzo zdrowy – chroni i przed szkorbutem, i przed puchliną nóg, a nawet, jak utrzymują niektórzy, przed francuską chorobą. Niech się nim tubylcy objadają do woli, byleby żołd wypłacano w terminie.
Przeprawił się przez rzeczkę w bród, a gdy przejechał może z pół mili, zza krzaków wyskoczył niewielki oddziałek. Jeden Moskowita, spasiony, o purpurowej, świńskiej gębie, siedział na koniu, a pozostali czterej podążali w ślad za nim pieszo. Wszyscy mieli na sobie zielone kaftany o długich połach, brudne i wyświechtane; tylko okrycie jeźdźca było całe, reszty – w dziurach i łatach. Cornelius w pierwszej chwili trochę się przestraszył, że to jacyś rabusie, i już sięgał do olster przy siodle, ale zaraz uświadomił sobie, że złoczyńcy nie noszą mundurów. A więc była to pewnie straż graniczna.
Trzej żołnierze mieli halabardy, jeden rusznicę. Dowódca – przypasaną krzywą szablę. Powiedział coś groźnie, sycząc przy tym jak gąsior. Pełno było w jego mowie dźwięków „tsch”, „tch” i „tsz”. Sens jego słów można było pojąć i bez przekładu. Ktoś ty i skądeś się, u licha, wziął na ziemi należącej do wielkiego moskiewskiego cara?