Nicholas spojrzał w dół – na szczęście Szurik przyświecał z góry latarką – i krzyknął. Jego sportowy but dotykał piersi martwego Maksima Eduardowicza.
Magister pośpiesznie odstąpił w bok. Pod nogami miał nie kamień, lecz ziemię. Okrywała ją szara warstwa pyłu. Poczerniałe drewienka musiały kiedyś być szczeblami drabiny.
Krąg światła zaczął rosnąć – Szurik odsunął przesłonę latarki. Tak, podłoga była ziemna, gliniasta. Glina stanowi naturalne zabezpieczenie przed wodami gruntowymi. Skrytka w miejscu, gdzie jest inny rodzaj gleby, nie spełniłaby swego zadania – nie ochroniłaby książek.
Pod lewą ścianą leżał jakiś szeroki drewniany blat. Sądząc po jego prostokątnym kształcie i na wpół zasypanym kurzem kałamarzu z brązu – pulpit czy stół do pisania. Fandorin dotknął brzegu deski nogą i cały kawałek drewna rozsypał się w proch. Obok widniały równie spróchniałe resztki krzesła. Kawałki szkła, skorupy glinianego naczynia, kilka pustych flakoników o dziwacznym kształcie. Co tu było? Laboratorium? Skład apteczny?
Pomieszczenie okazało się niewielkie, o wiele mniejsze niż piwnica na górze. Żadnych skrzyń Fandorin nie widział. W ogóle niczego, co by się rzucało w oczy. Królestwo kurzu. Nawet z sufitu zwisały szare festony.
Nicholas pociągnął nosem, kichnął raz, drugi.
– Na zdrowie! – ryknął z góry Szurik.
Echo było tak dźwięczne, że Fandorin aż podskoczył.
– Fanty są? – zapytał zniecierpliwiony wesołek, obracając latarką w różne strony.
Jakiś podłużny kształt na podłodze.
Nicholas przykucnął i ręką otrzepał z niego kurz. Szkielet! Wyszczerzone zęby w obwisłej żuchwie. Ubranie zetlało, tylko w zagłębieniu miednicy błyszczy miedziana sprzączka, a pomiędzy kręgami połyskują guziki. Tak, ten szkielet to muszą być „kości ludzkie”, o których Cornelius pisał, że nie trzeba się ich bać. A jednak trochę strach.
Z boku jeszcze jakaś wypukłość, nieco mniejsza.
Fandorin ostrożnie oczyścił ją z kurzu (tym razem nie dłonią, lecz czubkiem buta).
Kawał grubej, zbutwiałej tkaniny. Rogoża? Chyba tak. Jak to było w dokumencie: „na Boga, nie ulegaj grzesznej ciekawości i nie tykaj Zamoleusa pod rogożą”?
Co to błysnęło przez rozdarcie we włóknach materii?
– Jest… – szepnął magister urzeczony. – Jest!
– Jest! – z zadowoleniem powtórzył Szurik, jakby przekazując komuś radosną wiadomość.
Nie minęła sekunda, gdy z góry dobiegł jakiś dziwny, niejasny dźwięk – ni to trzask, ni to chrupnięcie.
Nicholas odwrócił się i zobaczył, jak na podłogę upadają okulary, a w ślad za nimi wali się sam Szurik. Runął wprost na nieruchome ciało archiwisty, po czym zsunął się na podłogę i znieruchomiał, rozciągnięty twarzą do ziemi. Spod strzechy słomianych włosów obficie płynęła niemal czarna krew – dosłownie na oczach Fandorina Szurik zamieniał się z blondyna w bruneta.
Latarka jednak nie upadła, została tam, gdzie była – nad krawędzią otworu. Snop światła nagle zakołysał się, stając się to silniejszy, to słabszy, aż wreszcie wąski, jaskrawy promień zaświecił zdezorientowanemu Fandorinowi prosto w oczy.
– Kto to? – krzyknął Nicholas, zasłaniając twarz dłonią. – Igor, Sasza, to wy?
Ale odezwał się nie któryś z ochroniarzy, lecz szef departamentu bezpieczeństwa Eurodebetbanku, Władimir Iwanowicz Siergiejew we własnej osobie.
– To ja, mister Fandorin. Pański anioł stróż.
Nicholasowi wydało się, że słyszy w głosie pułkownika kpiącą nutę. Ciekawe dlaczego?
– Według mnie, on nie żyje – poinformował Siergiejewa magister. – Źle pan obliczył siłę ciosu. Czym pan go uderzył?
– O, tym – odparł niewidoczny pułkownik i u stóp Fandorina brzęknęło coś metalicznie o podłogę. Kawałek rury z lepką plamą na naciętym końcu.
Wszystko to było jakieś dziwne.
– A gdzie pańscy ludzie? – zapytał Nicholas. – Nie rozumiem, jak mógł pan przejść obok nich niezauważony.
– Zwolniłem chłopaków, niech sobie pośpią – rzekł dobrodusznie Siergiejew. – Postanowiłem ich zastąpić osobiście. No i co pan takiego znalazł, mister magister? Proszę pokazać.
Promień spełzł z twarzy Fandorina, pomyszkował tu i tam, aż zatrzymał się na zetlałej rogoży, spod której znów błysnęły wesołe iskierki.
– Ach, oto i ona, jest nasz skarb – mruknął pułkownik. – Niewielka, ale widać cenna, skoro Siwy na uszach stawał, żeby się do niej dobrać.
– Więc pan o wszystkim wiedział? – zapytał ogłupiały Nicholas. – I Josif Guramowicz, oczywiście, także?
Siergiejew nachylił się niżej nad otworem i teraz Fandorin widział jego twarz oświetloną z boku – czarno-białą i odrażającą, jak maska złoczyńcy z japońskiego teatru nō.
Roześmiawszy się bezdźwięcznie, Władimir Iwanowicz poinformował:
– Soso nic nie wie, to baran, a w dzisiejszym świecie, sir, barany nie mają szans. Ale Siwy to prawdziwy orzeł. Profesjonalista zawsze wie, czyją stronę należy trzymać, zwłaszcza jeśli stoi przed wyborem: orzeł czy baran.
– A więc pracuje pan dla Siwego?! Tak… tylko dlaczego w takim razie zabił pan Szurika?
– Pułkownik Siergiejew będzie stał na świecy, a cały towar dostanie się Szurikowi? – Szef departamentu bezpieczeństwa parsknął z niezadowoleniem. – Znaleźli sobie chłopaka na posyłki! Przecież gdyby nie ja, Siwy by gówno wiedział, jaka się dzisiejszej nocy szykuje impreza.
„Ciekawe, skąd ta wiedza?” – zadał sobie w duchu pytanie Fandorin. Odpowiedź była jak na dłoni – elementarnie, zawstydzająco prosta: pluskwy. W mieszkaniu przy Kijowskiej z pewnością założono podsłuch, sprytny pułkownik orientował się doskonale w planach obu naukowców, tyle że meldunki o toku poszukiwań przekazywał nie swojemu szefowi, lecz jego rywalowi.
„Jestem zwykłym pionkiem – skonstatował magister. – Tamci mnie wykorzystali, manipulowali mną, jak chcieli. Ałtyn miała rację: jestem jak jeżyk we mgle”.
Wciąż jednak nie wszystko było dla niego jasne.
– Naprawdę myśli pan, Siergiejew, że Władik, to znaczy Siwy, daruje panu zabójstwo swojego wiernego pomocnika?
Władimir Iwanowicz znów zaśmiał się cicho – tak jakby przed chwilą właśnie sobie przypomniał świetny dowcip i zamierzał go zaraz opowiedzieć.
– Szurika załatwiłem nie ja, ale pan. Tak, pan, pan go zabił, sir. Stuknął pan mordercę jakimś żelastwem po łbie. Siwy wie, jaki pan ma refleks, uwierzy. O, tu leży narzędzie zbrodni, pomiędzy Szurikiem i panem. Jednakowoż dzielny rycerz Siergiejew zjawił się w samą porę i przestrzelił mister Fandorinowi jego głupią angielską czaszkę. W które oko życzy pan sobie kulkę – w prawe czy w lewe?
– Wład nie uwierzy! – Nicholas osłonił dłonią twarz przed jaskrawym światłem latarki. – Wie, że nie potrafiłbym zabić człowieka, atakując go od tyłu! Źle pan to obmyślił! Sołowjow nie jest idiotą, zna się na ludziach, a pan odpowie za swoje czyny!
Siergiejew zamyślił się.
– Hm, co racja, to racja. Władik lubi wszystkiego dopilnować. Z pewnością każe zbadać odciski palców na żelastwie i zrobić sekcję zwłok. Dziękuję za dobrą radę, mister Fandorin. Soso mi mówił, że prawdziwa z pana skarbnica mądrości.
Nagle głos pułkownika się zmienił – brzmiał teraz surowo, władczo.
– No już, bierz tę rurę, ty pieprznięty Big Benie! Walnij go w łeb, tylko z całej siły, żeby bryzgi poleciały! Masz mieć ślady na ubraniu!
Nicholas rzucił w odpowiedzi krótki idiom ze swego słynnego notatnika, oznaczający kategoryczną odmowę w najwulgarniejszej formie.
Czarny kwadrat ciemności w górze rozdarła błyskawica, a łoskot wystrzału w zamkniętym pomieszczeniu był tak głośny, że magister zatkał uszy rękami i zgiął się wpół. W pierwszej chwili wydawało mu się, że jego bębenki – zgodnie ze swoją nazwą – wybijając rytmicznie zbyt donośny werbel, nie wytrzymały i pękły.