Kiedy Nicholasowi wrócił słuch (trwało to co najmniej pół minuty, a może i dłużej), okazało się, że Władimir Iwanowicz nie milczy, lecz chwali się swoimi osiągnięciami w sztuce strzeleckiej:
– …mistrzem sportu w strzelaniu – mówił emerytowany pułkownik. – Cztery razy pierwsze miejsce w zawodach resortowych. Z pięćdziesięciu metrów trafiam w środek obrączki. Następną kulę, gadzino śmierdząca, dostaniesz w lewy łokieć, w nerw promieniowy. Nie masz pojęcia, co to za ból. Będziesz wył i tarzał się po podłodze. Tylko pytam, po co? Bo żywego i tak cię stąd nie wypuszczę. No już, bierz rurkę. Skrócisz swoje męki.
Fandorin instynktownie chwycił się za łokieć i odskoczył, umykając z plamy światła, ale promień natychmiast go odnalazł.
– A najbardziej ze wszystkiego lubię strzelanie do ruchomego ce…
Siergiejew zaniósł się takim śmiechem, że aż ochrypł. Latarka zakołysała się, przekręciła w drugą stronę, oświetlając twarz pułkownika, i Nicholas zobaczył, że oczy Siergiejewa są wybałuszone w wyrazie zdumienia, a on sam zwisa nad dziurą dziwnie nienaturalnie, jakby ktoś go przydeptał do podłogi.
Dźwięczny głos z silnym gruzińskim akcentem, znany już Fandorinowi, ryknął:
– Soso to baran? Sam jesteś baran, tajniaku zasrany!
– Dlaczego się tak wulgarnie wyrażasz, Giwi? – rozległ się inny głos, także z akcentem, ale ledwie uchwytnym. – Przecież pracujesz teraz w banku, będziesz szefem wydziału. Niedobrze, mój drogi, musisz się wyzbyć złych nawyków.
Josif Guramowicz Gabunija, Wielki Soso we własnej osobie, a z nim, jak należy przypuszczać, żołnierze jego tajnego szwadronu. Boże, jakich jeszcze niespodzianek należy oczekiwać dzisiejszej, nieskończenie długiej nocy?
– Josifie Guramowiczu! – Siergiejew wił się, ze wszystkich sił próbując się wywinąć. – Niech mu pan powie, żeby zabrał nogę z moich pleców. Wszystko wytłumaczę! Chodzi o skomplikowaną podwójną grę z podstawionym obiektem w rezydenturze. Przeprowadziłem wielowątkową operację, wyszedłem na Siwego i teraz mamy go w garści. Właśnie dzisiaj zamierzałem zakończyć akcję i o wszystkim panu zameldować. Rezultaty są fantastyczne. Teraz wiem, na czym po…
Nic milknąc ani na sekundę, przedsiębiorczy pułkownik, wparty ręką z latarką w skraj dziury, zdołał drugą rękę – z pistoletem – niepostrzeżenie wsunąć pod pachę. Fandorin, obserwujący ten manewr z dołu, już miał ostrzec Kaukazczyków, żeby uważali, ale się rozmyślił. Niech te krwiożercze pająki rozstrzygną pomiędzy sobą, kto w banku Eurodebet jest górą. Perspektywy pewnego magistra w każdym wypadku zdawały się nie do pozazdroszczenia.
Władimir Iwanowicz gwałtownie się obrócił, wysuwając rękę najdalej, jak można – przypuszczalnie chciał kulą wywiercić w rozsierdzonym Giwi pionowy tunelik, ale żołnierz szwadronu też był nie w ciemię bity. Z góry dobiegło jakby głośne klaśnięcie i pułkownik, nie zdążywszy nacisnąć na spust, runął głową w dół. Trup zrobił świecę, uderzył o ziemię i rozciągnął się jak długi.
Upadła również latarka, ale nie stłukła się i nie zgasła. Magistra jednak interesowało nie tyle źródło światła, ile narzędzie obrony – w ręce martwego Władimira Iwanowicza czerniał zgrabny pistolet o krótkiej lufie.
Fandorin zrobił szybki ruch i w tej samej chwili usłyszał z góry ostrzegawcze cmokanie:
– C-c-c. Ne ruszać, dobre?
No cóż, z samoobrony nici – cholerny Giwi zbyt dobrze znał swoje rzemiosło. Sytuacja wyglądała kiepsko – Nicholas był zamknięty w pełnej kurzu piwnicy w towarzystwie jednego starego szkieletu i trzech świeżych nieboszczyków.
– Witamy, Nikołaju Aleksandrowiczu – pozdrowił zaszczutego magistra niewidoczny Gabunija. – Ileż dziś pana spotkało przygód! Skoro już jest pan tam, na dole, może rzucimy okiem na to, w imię czego tylu ludzi straciło dziś życie? To coś strasznego. Krajobraz jak po bitwie z Połowcami. No, co za skarb pan znalazł?
„Cóż – pomyślał Nicholas – w końcu to nie najgorszy koniec. Co prawda, trochę przedwczesny, ale widocznie tak mi było pisane. Ze strony Wielkiego Soso to nawet bardzo wielkoduszne, że pozwala skazańcowi zaspokoić przed śmiercią ciekawość. Bo czyż nie po to rodzi się człowiek – by zaspokoić ciekawość, odkryć tajemnicę, a potem umrzeć?”.
Tę filozoficzną refleksję w duchu Eklezjasty można wytłumaczyć tym, że biedny magister nagle poczuł się śmiertelnie znużony. No bo rzeczywiście, jak długo psychika i system nerwowy mogą wytrzymać ciągłą huśtawkę pomiędzy śmiertelnym zagrożeniem i nadzieją? Gotował się na śmierć z ręki tego żartownisia Szurika – udało się jej uniknąć. Myślał, że zabije go wiarołomny pułkownik – znów się wymknął. Ale tym razem nie ma już na co liczyć.
Bez słowa, nie zniżając się do jakichkolwiek wyjaśnień, a tym bardziej błagań o litość, Fandorin podniósł latarnię i zbliżył się do przegniłej rogoży. Ściągnął ją na bok i aż jęknął z zachwytu.
Na podłodze leżała wielka księga w rzadkiej piękności srebrnej oprawie, gęsto wysadzanej żółtymi, czerwonymi i brązowymi kamieniami. Srebro z latami pociemniało, ale szlifowane kamienie – a były ich tu setki – zalśniły, zamigotały odbitym światłem.
– Ach, że też nie ma aparatu! – rozległ się spod sklepienia głos zachwyconego Wielkiego Soso. – Co by to było za zdjęcie!
Nicholas ostrożnie otworzył ciężką okładkę i zobaczył pergaminową stronę tytułową. Spłowiałe, niegdyś ponad wszelką wątpliwość złote litery greckiego alfabetu głosiły:
ZAMOΛEYΣ
MAΘHMATIKH
Wzruszenie i zachwyt przepełniły duszę magistra, który w tej czarodziejskiej chwili zapomniał o lufie wycelowanej w swoje plecy, o strasznych wydarzeniach ostatniej godziny i o niechybnej, mającej nadejść już wkrótce śmierci.
Tej książki dotykała ręka Corneliusa von Dorna! Cóż może być tak przerażającego w starym traktacie matematycznym? Dlaczego Cornelius w swym piśmie aż dwa razy zaklina syna, by nie dotykał księgi? Tajemnica zaraz zostanie odkryta. Co za szczęście, że użyto długowiecznego pergaminu, a nie papieru!
Przewrócił kartę i wyrwał mu się okrzyk rozczarowania. Niestety, pozostałe strony były nie pergaminowe i nawet nie papierowe – wszystko napisano na papirusie, który – niewłaściwie przechowywany – całkowicie zetlał, obrócił się w proch! Tekst zaginął bezpowrotnie!
Nicholas nisko pochylił się nad księgą. Przez dziurę, którą wyżarł czas, prześwitywało kilka ocalałych linijek. Pisanych chyba po hebrajsku?
Magister odruchowo przysunął książkę bliżej stojącej na podłodze latarki i prostokątny papirusowy foliał, który zachował pierwotną formę jedynie dzięki temu, że leżał przez nikogo nietknięty, zamienił się w kupkę prochu. Pozostała tylko oprawa i pergaminowa strona tytułowa, dołączona przypuszczalnie do tekstu o wiele później.
A więc tylko jedna księga? Nicholas, rozczarowany, omiatał wzrokiem pomieszczenie. Gdzież się podziała cała Liberia?
Z ziemi, gdzie jeszcze przed chwilą leżał przesunięty tom, sterczał jakiś kawałek drewna czy korzeń. Więcej nic. Absolutnie nic.
„No tak – smętnie pomyślał Fandorin. – Cornelius, oczywiście, nie był człowiekiem zbyt wykształconym – skąd zresztą kapitan muszkieterów miałby się znać na książkach i trudnych słowach? Najwidoczniej niewłaściwie pojmował sens wyrazu liberia - sądził, że oznacza on po prostu «książkę», a nie «zbiór książek». Zdobył w jakiś sposób (przypuszczalnie u tegoż Artamona Matfiejewa) jeden tom z kolekcji Iwana Groźnego – stary i w drogocennej oprawie, przedstawiający nawet w siedemnastym wieku bajeczną wartość. Zanim więc von Dorn wyruszył na zesłanie w ślad za swoim chlebodawcą, ukrył zdobycz, w nadziei, że opała nie będzie trwać wiecznie; jeśli zaś bojar, a wraz z nim kapitan, nie doczekają się carskiej łaski, to «Liberia Iwana» (w sensie: «książka z biblioteki cara Iwana») dostanie się przynajmniej potomkowi Corneliusa. Nieobeznany z bibliofilską materią, kapitan nie wiedział, że przechowywany w zamkniętym hermetycznie piwnicznym pomieszczeniu papirus nie przetrwa długo. Prawdopodobnie zresztą interesował go wcale nie tekst, lecz wspaniała oprawa.