Co znaczą słowa: «za nic, na Boga, nie ulegaj grzesznej ciekawości i nie tykaj Zamoleusa»? Może książka była kradziona i Cornelius ostrzegał syna, by nie próbował jej sprzedać? Tego także, niestety, nie można wykluczyć. Kapitan był zwyczajnym poszukiwaczem przygód, który przybył do Rosji, by się wzbogacić. Pewnie nie zawahałby się przywłaszczyć sobie cennej rzeczy, która sama pcha się w ręce – na przykład drogocennej książki z kolekcji swego opiekuna i dobroczyńcy…”.
– Co to jest? – wyrwał Fandorina z tych rozważań głos bankiera. – Co tam tak błyszczy? Drogie kamienie? To szkatułka, tak?
– Nie – odparł Nicholas, nie odwracając głowy, i uśmiechnął się. – Nic innego, tylko „Liberia Iwana”. Może się pan cieszyć.
– Co, co? – zdziwił się Josif Guramowicz. – Liberia? A cóż to znowu takiego? Książka, czy jak? To jej tyle czasu pan szukał? Włóczył się pan po ulicach, liczył kroki, grzebał w ruinach? Giwi co dzień mi o wszystkim meldował. „Za Boga nie rozumiem, czym też się ludziska zajmują”, mówił. Ale co to jest? W imię czego Siwy zadał sobie tyle trudu? Po co te wszystkie zachody?
Trudno było sobie wyobrazić, żeby Gabunija udawał. Niby w jakim celu? I przed kim – przed przyszłym nieboszczykiem?
„Pozostawić tego łobuza w nieświadomości? – rozważał Fandorin. – Tak czy nie? A, niech pęknie z ciekawości, beczka sadła”. W ostatnich chwilach życia nie chciał jednak okazać się małostkowy – po doznanym rozczarowaniu nastrój Nicholasa się zmienił – był teraz podniosły i surowy. Nie wolno się wdawać w małoduszne gierki, należy zachować godność. To jedyne, co człowiekowi zostaje u kresu głupio, chaotycznie przeżytego życia.
W kilku zwięzłych zdaniach magister wyjaśnił bankierowi, jaki był cel poszukiwań. Spoglądał przy tym nie w czarny kwadrat, skąd wkrótce miał uderzyć ognisty grom śmierci, lecz na skrzącą się wszystkimi kolorami tęczy oprawę księgi i migotliwe odblaski szlachetnych kamieni, nadające mrocznemu, piwnicznemu sklepieniu wygląd baśniowej jaskini.
– Iwan Groźny, powiadasz? – zdumiał się Soso. – Ten car? No, to teraz jasne, dlaczego Siwy się tak nakręcił. Jest jeszcze młody, łasy na całą tę romantykę.
Po czym Josif Guramowicz zniżył nagle głos i zapytał przymilnie:
– Nikołaju Aleksandrowiczu, a co pan zamierza zrobić z tą oprawą? Nie odda jej pan chyba skarbowi państwa w zamian za nagrodę w wysokości jednej czwartej wartości przedmiotu? Powiem panu jako finansista: nie radzę. Niezbyt dobrze stąd widzę, ale jeśli są tam żółte szafiry, to nie wystarczy wszystkich państwowych pieniędzy, żeby zapłacić dwadzieścia pięć procent ceny, której są warte. Nawet gdyby to były opale, tamci też panu nie zapłacą. Przyczepią się do czegoś i nabiją pana w butelkę, już ja ich znam. Niech pan lepiej sprzeda oprawę mnie. Proponuję uczciwą cenę – trzecią część wartości rynkowej. A Siwy niech pęknie z zazdrości. Zgoda, Nikołaju Aleksandrowiczu? Za granicę i tak pan tego cudeńka nie wywiezie.
Nicholas dłużej już nie mógł wytrzymać i odwrócił się. Co to właściwie ma być – szyderstwo? Jeśli tak, to jakieś bardzo wyrafinowane.
– Niech pan weźmie Liberię i wejdzie tu, na górę – powiedział Soso. – Już świta. Giwi zaraz wezwie milicję. Lepiej, żeby nas tu nie było.
– Muszę panu to i owo wyjaśnić i przeprosić – oświadczył Gabunija, wstając zza gigantycznego hebanowego biurka, by przywitać Fandorina.
Nocą, a właściwie już o świcie, z rozmowy nic nie wyszło – po doznanych przeżyciach magister był w stanie bliskim szoku. Wydostawszy się z loszku do piwnicy, stamtąd na podwórze, a z podwórza na ulicę, gdzie stał cały sznur przypominających hipopotamy dżipów, Nicholas poczuł, że kręci mu się w głowie. Opadł ciężko na skrzypiące skórzane siedzenie, oparł skroń o miękkie ramię bankiera i pogrążył się w głębokim, bliskim omdlenia śnie, z którego ocknął się dopiero dziewięć godzin później w mieszkaniu przy Kijowskiej. Otworzył oczy i zobaczył obok kanapy siedzącego nieruchomo na stołku bruneta z zawadiacko podkręconym wąsem. To właśnie był Giwi, który już dwakroć ocalił magistrowi życie.
– Teraz fylyżanka kawy po tbylysku i jedzemy do szefa – nakazał surowo dowódca szwadronu Gabunii.
Nicholas oparł się na łokciu i rozejrzał wokół.
– Oprawę oddalysmy do ekspertyzy – wyjaśnił Giwi, nie czekając na pytanie.
Dalej wszystko było tak, jak zapowiedział: filiżanka mocnej, gęstej niemal kawy, zimny prysznic, jazda z szaleńczą prędkością, przy włączonym migaczu na dachu, środkiem jezdni w stronę centrum, cichy zaułek Gniezdnikowski, biura Eurodebetbanku. Dziwne było tylko jedno – do gabinetu prezesa nie wiadomo dlaczego wprowadzono Fandorina nie przez sekretariat, jak poprzednio, lecz tylnymi schodami i bocznym wejściem. Nicholas nie rozumiał, czemu ma służyć ta konspiracja.
Gabunija, jako się rzekło, zaczął rozmowę od przeprosin.
– Nieładnie się wobec pana zachowałem, Nikołaju Aleksandrowiczu – powiedział bankier, ze skruchą opuszczając głowę, tak że podwójny podbródek zrobił się potrójny. – Wykorzystałem pana. Mógł pan to przypłacić życiem, chociaż Giwi i jego chłopaki mieli na pana oko.
– Żołnierze szwadronu? – pochwalił się błyskotliwą orientacją Fandorin.
Josif Guramowicz w zachwycie przewrócił oczami, składając hołd przenikliwości swego rozmówcy.
– Tak. To specjalny pododdział, który stworzyłem, kiedy się dowiedziałem, że szef wydziału bezpieczeństwa został zwerbowany przez mojego konkurenta. To był dobry pomysł: Siwy myślał, że wie o mnie wszystko, a wiedział tylko to, co ja podsuwałem Siergiejewowi. Och, ci faceci z KGB! Nie wystarczy im rola zwykłych wykonawców, zawsze chcą sami pociągać za sznurki!
Magister nachmurzył się.
– Więc celowo przydzielił mi pan do ochrony Siergiejewa, żeby złapać na haczyk Siwego? A pańscy ludzie tymczasem śledzili i mnie, i pułkownika?
– No i, oczywiście, Siwego – podjął wątek Gabunija. – Sam pan widzi, jak dobrze się wszystko ułożyło. Siwy został wystrychnięty na dudka i w dodatku pozbawiony pomocników – jego lewa ręka, Władimir Iwanowicz Siergiejew (oby Bóg wybaczył mu grzechy, bo nieboszczyk miał ich co niemiara), odrąbała prawą, czyli złego człowieka Szurika (jemu Bóg i tak nie wybaczy, więc nie będę Go o to prosił). Odrąbała – i sama uschła, jako że Giwi naszego pułkownika zastrzelił. Szkoda, oczywiście, ale cóż było robić? No nic, zatrudniam pierwszorzędnych adwokatów, dowiodą, że to była obrona konieczna. Giwi ma pozwolenie na broń, wszystko jest w największym porządku. Jego chłopcy – wielcy spryciarze – sfotografowali ukrytą kamerą spotkanie Siwego z Siergiejewem i z Szurikiem też. Film jest już w Głównym Urzędzie do Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej. Niech się Siwy teraz tłumaczy, niech wyjaśni, jakie to ciemne interesy łączyły go z tą gnidą. Cóż, Władik nie będzie miał chwilowo głowy do Westsiboil. Hak mu w smak, skurwielowi.