Josif Guramowicz uśmiechnął się słodko, a Nicholas, patrząc w sympatyczną, okrągłą, przypominającą fałdzisty pysk buldoga twarz bankiera, poczuł niemal rozczulenie. Miał rację mądry redaktor naczelny „Teleskopu”, planując numer specjalny, poświęcony procesom cywilizacyjnym w rosyjskim biznesie. Czyż uszu człowieka Zachodu nie pieszczą takie słowa, jak „adwokaci”, „obrona konieczna”, „pozwolenie na broń”? Nie ma mowy o tym, żeby kogoś „załatwić”, „ukatrupić”, „wyeliminować”. Ałtyn mogła być dumna z bohatera numeru specjalnego.
– Oto jak u nas teraz jest, Nikołaju Aleksandrowiczu – skromnie podsumował Soso, jakby czytając w myślach Fandorina. – Wszystkie problemy rozwiązujemy w sposób kulturalny i zgodnie z prawem. Czasy piratów w rodzaju Siwego odchodzą w przeszłość. Za trzy, cztery lata takich ludzi w ogóle nie będzie.
– A zatajanie faktu, że jest się w posiadaniu skarbu, który stanowi własność państwową, to też zgodne z prawem?
Josif Guramowicz urażony wydął wargi.
– No wie pan, nie można zrobić wszystkiego od razu. Zaledwie wczoraj łazić po drzewach i żywcem pożerać się nawzajem, a dzisiaj nie przechodzić przez ulicę na czerwonym świetle. Zmiany muszą się dokonywać stopniowo, powoli. Drogą ewolucji. Jakieś niewielkie przekręty są dopuszczalne, to ludzka rzecz. Ale mokra robota to już, wybaczy pan, anachronizm. Najpierw ja kogoś załatwię, a potem ktoś inny mnie albo moje dziecko? A! – ożywił się Gabunija i podszedł do wbudowanego w ścianę regału. – Wielka nowina! Moja Sabrinka spodziewa się dziecka, sama mi powiedziała. Mam pięćdziesiąt dwa lata, myślałem, że już nic z tego! Wyobraża pan sobie, stanąłem przed nią i bełkoczę jak idiota: „Moje dziecko, moje dziecko!”. A ta diablica się śmieje: „Skąd wiesz, może wcale nie twoje?”. Och, Nikołaju Aleksandrowiczu, pół nocy nie spałem, takie mnie dręczyły wątpliwości. Kiedyś, oczywiście, dłużej bym się gryzł, ale teraz porozmyślałem trochę, zjadłem dwa ciastka i usnąłem. A to dzięki temu, że pan mi otworzył oczy na całą sytuację. Ja i Sabrinka tworzymy idealną parę. Więc cierpię, przeżywam męki zazdrości, a w duszy czuję błogość i spokój. Jestem panu niewymownie wdzięczny. Wypijmy za miłość i za małego Gabuniję!
Zza drzwiczek w regale niczym za dotknięciem różdżki czarodziejskiej ukazała się pękata butelka, dwa kieliszki i patera z czekoladkami.
– Ja obecnie w ogóle nie piję – oświadczył Fandorin, postanawiając nie dać po sobie poznać, że wyrazy wdzięczności sprawiły mu przyjemność. – Poza tym chciałbym pana powiadomić, że nie mogę przyjąć pańskiej propozycji co do sprzedaży oprawy. Należy przestrzegać zasad prawa, obowiązujących w kraju, w którym się przebywa. A zatem proszę mi zwrócić oprawę, ja zaś przekażę ją przedstawicielom władz miejskich. Nie będę też nalegał, by wypłacono mi nagrodę od razu. Może być płatna w ratach lub później, za pewien czas, gdy już rosyjska gospodarka okrzepnie.
Josif Guramowicz z posępną miną żuł czekoladkę. Westchnął przy tym ciężko parę razy.
– Ach, Nikołaju Aleksandrowiczu, mój drogi, nie chciałem pana martwić, ale cóż, widzę, że będę musiał. Proszę wziąć swoją oprawę, leży tam, w pudle od skanera. Eksperci twierdzą, że przedstawia jedynie wartość historyczną – to dzieło rosyjskich mistrzów z połowy szesnastego wieku. Natomiast jej realna cena jest niewielka. Srebro niezbyt wysokiej próby i parę setek kamyków. Ściśle biorąc, sześćset sześćdziesiąt. Było o sześć więcej, ale pewnie wypadły – zostały po nich puste miejsca. To nie żółte szafiry ani opale. A właściwie w ogóle nie kamienie szlachetne, lecz szlifowane kawałki szkła wulkanicznego. Z pewnością w średniowieczu uważane ono było w Rosji za wielką rzadkość. Ale teraz mamy tego dobra dosłownie pół Kamczatki. Okazuje się, że Siwy niepotrzebnie rozpętał całą tę aferę.
– No i bardzo dobrze – rzekł niezbyt przejęty Fandorin. – Oddam oprawę do muzeum, niech tam zostanie jako pamiątka po Corneliusie von Dornie. I napiszę artykuł. W końcu moje znalezisko stanowi pośredni dowód na potwierdzenie wersji, że Biblioteka Iwana Groźnego istniała naprawdę, nie tylko w legendzie. Skoro księga Zamoleusa wchodziła w skład kolekcji, to spis Dabiełowa nie jest fikcyjnym wymysłem, lecz zasługującym na zaufanie dokumentem. Może i nie dokonałem epokowego odkrycia, ale to już coś. Żegnam, panie Gabunija. Zasiedziałem się trochę w Moskwie. Czas do domu, do Anglii.
Wyciągnął do bankiera rękę, ale Josif Guramowicz nie podał mu swojej, tylko ujął go za łokieć.
– Niech pan powie, Nikołaju Aleksandrowiczu, po co chce pan wracać do Anglii? I jaką satysfakcję może dać mężczyźnie dokonywanie „nieepokowych odkryć”? Proszę mi wierzyć, łykanie kurzu w archiwach i pisanie naukowych książek – to nie dla pana, jak mi Bóg miły. Giwi co wieczór przynosił mi kasety ze zdjęciami zrobionymi ukrytą kamerą. Jak pan chodził po ulicach, oglądał domy, robił notatki. Patrzyłem na pana i zdumiewałem się. Anglika jakby ktoś odmienił! Był nie ten sam – energiczny, zaangażowany, szczęśliwy! Nucił piosenkę o Suliko! Od razu widać: człowiek robi to, do czego został stworzony. Wie pan, co to takiego, do czego ma pan prawdziwy talent?
– Nie – odparł Fandorin, z uwagą wysłuchawszy słów Gabunii – nie wiem. A raczej wiem, że nie mam żadnych specjalnych talentów. Podobnie zresztą jak większość ludzi.
– O większości nie będę się wypowiadał, bo ich nie znam, ale co do pana, Nikołaju Aleksandrowiczu, jestem pewien. Dał mi pan takie trzy rady, które warte są milion. Dolarów. Pozostanę panu wdzięczny do grobowej deski, przysięgam! Jem na zdrowie i nie przejmuję się, tak? – Soso odgiął gruby mały palec, rozpoczynając wyliczanie, i schrupał jeszcze jedną czekoladkę. – Żona przyprawia mi rogi, a ja wprost rozpływam się ze szczęścia. Po raz pierwszy w życiu! – Odchylił drugi palec, serdeczny, ozdobiony masywnym złotym pierścieniem, a następnie trzeci, środkowy, z brylantowym sygnetem. – I w stosunkach z Panem Bogiem także chyba nastąpił przełom, słowo daję. Po tamtej rozmowie z panem przestałem się modlić. Co tam, myślę, będę udawał, skoro nie wierzę. A dziś rano, jak wróciliśmy z Tagańskiej, nagle zapragnąłem uklęknąć przed ikoną i pomodlić się. Nie o coś – tak, po prostu! O nic nie prosić – ani o kesz, ani o zwrot dwóch milionów, na których wczoraj policja skarbowa położyła mi łapę. Tylko się pomodlić – i już. Tak zrobiłem i od razu lepiej się poczułem. Rozumie pan, co to znaczy?
Gabunija złączył rozczapierzone palce, wysunął natomiast wskazujący i znaczącym gestem podniósł go w górę.
– Rozumiem – przytaknął Fandorin, przypominając sobie, jak się kończy pieśń o Kudejarze i dwunastu rozbójnikach. Chyba: „A teraz pomódlmy się”.
– E, niczego pan nie rozumie. Nie zdaje pan sobie sprawy ze swoich niezwykłych uzdolnień. Pańskim powołaniem, Nikołaju Aleksandrowiczu, jest udzielanie innym rad. To bardzo rzadki, niebywale cenny dar! Ma pan ciekawość do ludzi, potrafi pan w mig postawić się w sytuacji innego człowieka, a natura obdarowała pana wyczuciem lepszym niż instynkt mojej Joujou. Nie ma nic cenniejszego niż udzielona w porę dobra rada. Nie może pan wracać do Anglii! Tylko głupiemu wszędzie dobrze, a człowiek rozumny powinien być świadom, gdzie jest jego miejsce. I zdawać sobie sprawę, że istnieją takie pojęcia, jak „obiektywnie lepiej” i „subiektywnie lepiej”. Obiektywnie w Anglii żyje się lepiej niż w Rosji, nikt nie przeczy. Ale właśnie panu, Nikołaju Aleksandrowiczu, subiektywnie lepiej będzie tutaj. Powiem panu w związku z tym jeszcze jedną ważną rzecz. – Soso znów podniósł palec. – To, co obiektywne, jest nic niewarte, znaczenie ma tylko to, co subiektywne. W Anglii, Nikołaju Aleksandrowiczu, zmarnuje się pan. Pański dar nie jest tam nikomu potrzebny. Gdzież udzielać ludziom rad, jeśli nie u nas, w Rosji? Przecież Rosja nawet nazywała się Kraj Rad. A teraz, jeśli pan pozwoli, przejdę od tego lirycznego wstępu do konkretów – Josif Guramowicz odsunął paterę z czekoladkami, jakby dając do zrozumienia, że rozmowa wkracza na oficjalne tory. – Proponuję, żebyśmy założyli firmę konsultingową nowego typu, do której każdy człowiek, który znalazł się w trudnej sytuacji, mógłby się zwrócić o radę i uzyskać pomoc. Wymyśliłem już nawet nazwę: „Czarodziejska Różdżka”. W wersji angielskiej „Magic Wand”. Wynajmę panu lokal, zakupię sprzęt, komputery, faksy-szmaksy i co tam jeszcze trzeba. Załatwię kampanię reklamową. A najważniejsze – będę dostarczał solidnych klientów. Zyski dzielimy fifty-fifty. Zgoda?