— Jak zdrowie Natalii Nikołajewny? Czy jest w domu? — zapytałem stroskaną Annę Andriejewnę.
— W domu, kochanku, w domu — odpowiedziała, jak gdyby zakłopotana moim pytaniem. — Zaraz sama wyjdzie zobaczyć pana. To nie żarty! Trzy tygodnie nie widzieć się! Coś się z nią dziwnego dzieje teraz — ani sposób odgadnąć, czy zdrowa, czy chora. Bóg z nią!
I nieśmiało popatrzyła na męża.
— A cóż ma być? Nic jej nie jest — niechętnie i zdawkowo odezwał się Mikołaj Siergieicz — zdrowa. Tak, dziewczyna dorasta, przestała być dzieckiem. Ot i wszystko. Kto się tam wyzna w tych wszystkich dziewczęcych humorach i kaprysach!
— Oho, zaraz kaprysy! — podchwyciła Anna Andriejewna urażonym tonem.
Stary zmikzał i zabębnił palcami po stole. "Boże, czyżby już coś między nimi zaszło?" — pomyślałem z przestrachem.
— No, a cóż tam słychać? — zaczął znowu. — Cóż B., czy wciąż jeszcze pisze krytyki?
— Tak, pisze — odpowiedziałem.
— Ech, Wania, Wania! — zakończył machnąwszy ręką. — Co tam krytyka!
Drzwi się otworzyły i weszła Natasza.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Trzymała w ręku kapelusz i wszedłszy położyła go na fortepianie, potem podeszła do mnie i milcząc wyciągnęła do mnie rękę. Wargi jej z lekka się poruszyły, jak gdyby chciała mi coś powiedzieć, przywitać się, ale nic nie powiedziała.
Nie widzieliśmy się od trzech tygodni. Patrzyłem na nią ze zdumieniem i strachem. Jakże się zmieniła w ciągu tych trzech tygodni! Serce mi się ścisnęło, gdy spojrzałem na te zapadłe, blade policzki, wargi spieczone jak w gorączce i oczy pałające spod długich, ciemnych rzęs gorączkowym ogniem i jakąś namiętną determinacją.
Lecz, Boże, jaka ona była piękna! Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie widziałem jej taką, jak w ten doniosły dzień. Czy to ona, czy to Natasza, czy to ta dziewczyna, która zaledwie rok temu, nie spuszczając ze mnie oczu i poruszając wraz ze mną wargami, słuchała mojej powieści i która tak wesoło, tak beztrosko śmiała się i żartowała tego wieczora z ojcem i ze mną przy kolacji? Czy to ta Natasza, która w tym pokoju, z pochyloną główką i cała w pąsach, powiedziała: tak.
Rozległ się donośny dźwięk dzwonu wzywającego na wieczorne nabożeństwo. Natasza drgnęła; staruszka przeżegnała się.
— Wybierałaś się do cerkwi, już dzwonią — powiedziała. — Idź, idź, pomódl się. Dobrze, ze niedaleko !-I przejdziesz się za jednym razem. Po cóż siedzieć w zamknięciu! Popatrz, jakaś ty blada; jakby cię kto urzekł.
— Ja... może... dzisiaj nie pójdę — powiedziała Natasza powoli i cicho, prawie szeptem. — Źle się... czuję — dodała i zbladła jak płótno.
— Lepiej byś poszła, dziecko; przecież dopiero co miałaś ochotę i nawet kapelusz przyniosłaś. Pomódl się, pomódl, żeby ci Bóg dał zdrowie — zachęcała Anna Andriejewna, nieśmiało patrząc na córkę, jakby się jej obawiała.
— No tak, idź; przy tym przejdziesz się — dodał staruszek, również z niepokojem wpatrując się w twarz córki. — Matka ma słuszność. O, Wania cię odprowadzi.
Zdawało mi się, że gorzki uśmiech ukazał się przez chwilę na ustach Nataszy. Podeszła do fortepianu, wzięła kapelusz i włożyła; ręce jej drżały. Wszystkie jej ruchy były jak gdyby nieświadome — jak gdyby nie wiedziała, co robi. Ojciec i matka badawczo się w nią wpatrywali.
— Żegnajcie! — powiedziała cicho.
— E, aniołku mój, po co się żegnać? Droga niedaleka! Odetchnij chociaż trochę świeżym powietrzem; popatrz, jakaś ty bladziuchna. Ach! Byłabym zapomniała (wszystko teraz zapominam), szkaplerzyk dla ciebie zrobiłam; zaszyłam w to modlitwę, mój aniołku; nauczyła mnie jej mniszka z Kijowa zeszłego roku; skuteczna modlitwa, niedawno temu w szkaplerz zaszyłam. Włóż. Może Pan Bóg ześle ci zdrowie. Jedną tylko ciebie mamy.
I staruszka wyjęła ze szkatułki do robótek złoty krzyżyk Nataszy; na tej samej wstążeczce był zawieszony szkaplerz, tylko co uszyty.
— Noś na zdrowie! — dodała nakładając krzyż i przeżegnawszy córkę. — Kiedyś to cię każdej nocy tak żegnałam do snu, mówiłam modlitwę, a tyś ją za mną powtarzała. Teraz stałaś się inna i nie daje ci jakoś Pan Bóg spokoju ducha. Ach, Natasza, Natasza! Nawet moje matczyne modlitwy ci nie pomagają.
Staruszka zaczęła płakać.
Natasza w milczeniu pocałowała jej rękę i zrobiła krok do drzwi, lecz nagle szybko zawróciła i podeszła do ojca. Pierś jej falowała gwałtownie.
— Ojczulku, i ty przeżegnaj... swoją córkę! -powiedziała zduszonym głosem i uklękła przed nim.
Wszyscy byliśmy zmieszani jej nieoczekiwanym, nazbyt uroczystym postępkiem. Przez kilka chwil ojciec patrzył na nią, straciwszy zupełnie głowę.
— Natasza, dziecko moje, moja córuchno droga, co ci jest? — zawołał wreszcie i łzy trysnęły mu z oczu. — Czym się martwisz? Dlaczego płaczesz dzień i noc? Przecież ja widzę wszystko, ja po nocach nie śpię, wstaję i nasłuchuję u drzwi twego pokoju!... Powiedz mi wszystko, Nataszo, zwierz się z wszystkiego mnie, staremu, i my...
Nie domówił, podniósł córkę i uścisnął mocno. Ona kurczowo przycisnęła się do niego i głowę ukryła na jego ramieniu.
— Nic, nic, to tak tylko, źle się czuję... — mówiła dusząc się od zdławionych łez.
— Niech cię Bóg błogosławi, jak ja cię błogosławię-, moje drogie, kochane dziecko! — zawołał ojciec. — Niech ci na zawsze ześle spokój duszy i ochroni cię od wszelkiego nieszczęścia. Módl się do Boga, moja kochana, aby grzeszna moja modlitwa doszła do niego.
— I ja, i ja cię błogosławię — dodała staruszka zalewając się łzami.
— Żegnajcie! — szepnęła Natasza.
Przy drzwiach zatrzymała się, jeszcze raz na nich spojrzała, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła i szybko wyszła z pokoju. Pobiegłem za nią, przeczuwając coś złego.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Szła w milczeniu, szybko, ze spuszczoną głową i nie patrząc na mnie. Ale kiedy przeszła ulicę i znalazła się na bulwarze, nagle zatrzymała się i schwyciła mnie za rękę.
— Duszno! — szepnęła. — Serce boli... duszno!
— Wróć się, Nataszo! — krzyknąłem przerażony.
— Czy ty naprawdę nie widzisz, Wania, że ja na zawsze ich opuściłam, że wyszłam od nich i nigdy już nie wrócę? — odpowiedziała patrząc na mnie z nieopisanym bólem.
Serce mi przestało bić. Wszystko to przewidywałem już wtedy, gdy szedłem do nich; wszystko to widziałem już, jak we mgle, może na długo przed tym dniem, ale teraz jej słowa poraziły mnie jak grom.
Smutnie szliśmy wybrzeżem. Mówić nie mogłem; myślałem, zastanawiałem się, wreszcie zupełnie straciłem wątek. W głowie mi się kręciło. Wydawało mi się to wszystko takie bezsensowne, takie niemożliwe!
— Czy winisz mnie, Wania? — zapytała w końcu.
— Nie, ale... ale ja nie wierzę, to być nie może!... — odpowiedziałem nie wiedząc, co mówię.
— Owszem, Wania, to już jest! Opuściłam ich i nie wiem, co się z nimi stanie... i nie wiem, co ze mną będzie.
— Ty do niego idziesz, Natasza? Tak?
— Tak! — odpowiedziała.
— Ależ to niemożliwe! — krzyknąłem prawie nieprzytomnie. — Wiesz, że to niemożliwe! Moja biedna! Przecież to szaleństwo! Przecież ty ich zabijesz i samą siebie zgubisz. Czy wiesz o tym?
— Wiem, ale cóż mam robić, nie moja w tym wola! — powiedziała i w słowach jej była taka rozpacz, jak gdyby szła na stracenie.