— A skądże ty wiesz, że ta jego panna taka ładna i że już mu się zaczyna podobać?
— Przecież sam mi to powiedział.
— Co? Sam ci powiedział, że może kochać inną, a od ciebie zażądał teraz takiej ofiary?
— Nie, Wania, nie! Ty go nie znasz, mało się z nim stykałeś; trzeba go bliżej poznać i dopiero potem sądzić. Nie ma na całym świecie szczerszego i czystszego serca! Cóż? Czy lepiej by było, gdyby kłamał? A to, że mu się podobała... Przecież wystarczy, abym się z nim tydzień nie widziała, żeby zapomniał o mnie i pokochał inną, a potem, jak mnie zobaczy, znów będzie u moich nóg. Nie! To bardzo dobrze, że wiem o tym, że nie ukrył tego przede mną, inaczej umarłabym na skutek podejrzeń. Tak, Wania. Już się zdecydowałam: jeżeli nie będę przy nim stale, zawsze, w każdej chwili, to przestanie mnie kochać, zapomni i porzuci. Taki już jest; każda inna może go ku sobie pociągnąć. A co ja wtedy pocznę? Wtedy umrę... Ale co tam śmierć! Chętnie bym nawet w tej chwili umarła! Bo jakżebym mogła żyć bez niego? To gorsze niż śmierć, gorsze niż wszystkie męczarnie. O, Wania, Wania! Przecież musi coś być w tym, że rzuciłam dla niego i matkę, i ojca. Nie namawiaj mnie, wszystko postanowione. Powinien być przy mnie o każdej godzinie, w każdej chwili; ja wrócić nie mogę. Wiem, że sama zginęłam i że gubię innych... Ach, Wania! — zawołała nagle i zadrżała — a jeśli naprawdę mnie już nie kocha! Jeżeli mówiłeś prawdę (ja nigdy tego nie mówiłem!), że mnie oszukuje i tylko wydaje się taki szczery i otwarty, a jest zły, zły i samolubny! Ja teraz bronię go przed tobą, a on może w tej chwili jest z inną i śmieje się ukradkiem... a ja, ja, podła, rzuciłam wszystko i chodzę po ulicach, szukam go. Och, Wania!
Ten jęk z takim bólem wydarł się z jej serca, że dusza moja zamarła w cierpieniu. Zrozumiałem, że Natasza straciła już całkowicie panowanie nad sobą. Tylko ślepa, bezrozumna, posunięta do najwyższego stopnia zazdrość mogła doprowadzić ją do tak szalonego postanowienia. Lecz i we mnie zapłonęła zazdrość i wybuchła. Nie wytrzymałem: złe uczucie mną owładnęło.
— Nataszo — powiedziałem — jednego tylko nie rozumiem: jak możesz go kochać po tym, coś do mnie o nim mówiła? Nie szanujesz go, nie wierzysz nawet w jego miłość, a idziesz do niego na zawsze i nas wszystkich gubisz dla niego? Co to jest? Zamęczy cię na całe życie, a i ty jego również. Zanadto go kochasz, zanadto. Nie rozumiem takiej miłości.
— Tak, kocham jak szalona — odpowiedziała i pobladła jakby z bólu. — Ja ciebie nigdy tak nie kochałam, Wania! Przecież sama wiem, że oszalałam, i kocham nie tak, jak powinnam. Niedobrze go kocham... Słuchaj, Wania! Przecież i dawniej wiedziałam, i w naszych najszczęśliwszych chwilach przeczuwałam, że on mi przyniesie tylko męczarnię. Lecz cóż na to poradzić, jeśli teraz nawet męczarnia od niego jest dla mnie szczęściem? Czy idę do niego po radość? Czy nie wiem, co mnie czeka u niego i co będę musiała od niego znieść? Przecież przysięgał mnie kochać, dawał wszelkie możliwe obietnice; a ja żadnej z tych obietnic nie wierzę, mam je za nic i nigdy ich inaczej nie traktowałam, chociaż wiedziałam, że on nie kłamie i kłaniać nie jest w stanie. Sama mu powiedziałam, sama, że nie chcę go niczym wiązać. Z nim tak lepiej: więzów nikt nie lubi, ja pierwsza. A jednak chcę być jego niewolnicą (niewolnicą z własnej woli); znosić od niego wszystko, wszystko, byleby tylko był ze mną, bylebym tylko mogła patrzeć na niego! Niechby nawet kochał inną, byleby to było w mojej obecności, bylebym i ja tam była... Jakie to podłe, Wania — powiedziała nagle, patrząc na mnie gorączkowym, palącym spojrzeniem. Przez chwilę zdawało mi się, że bredzi. — Przecież takie pragnienia to podłość? Cóż z tego? Sama mówię, że podłość, a jeżeli mnie porzuci, pójdę za nim na kraj świata, chociażby mnie odpychał i odpędzał. Namawiasz mnie, żebym wróciła, a co z tego wyniknie? Wrócę, a jutro znów odejdę; gwizdnie, zawoła mnie i pobiegnę za nim... Co za katusze! Nie obawiam się żadnych mąk zadanych przez niego. Będę wiedziała, że z jego powodu cierpię... Och, przecież tego nie można wypowiedzieć, Wania!
"A ojciec, a matka? — pomyślałem sobie. — Już jakby o nich zapomniała."
— Więc on się z tobą nie ożeni, Nataszo?
— Obiecał, wszystko obiecał. Przecież po to mnie teraz wzywa, żeby jutro potajemnie wziąć ślub za miastem; przecież on nie wie, co robi. Może nawet nie wie, jak się ślub bierze. I co to za mąż! Aż śmiech bierze. A jeżeli się ożeni, to będzie nieszczęśliwy, zacznie wymawiać... Nie chcę, żeby kiedykolwiek robił mi wyrzuty. Oddani mu wszystko, a od niego nic nie chcę. Jeżeli ma być nieszczęśliwy z powodu małżeństwa, to po co go unieszczęśliwiać?
— Ależ to jakieś zamroczenie, Nataszo — powiedziałem. — No i co, idziesz teraz prosto do niego?
— Nie, obiecał przyjść tutaj, zabrać mnie; umówiliśmy się... — Iz utęsknieniem spojrzała w dal, ale jeszcze nie było nikogo.
— I jego jeszcze nie ma! I ty pierwsza przyszłaś! — krzyknąłem z oburzeniem.
Natasza zachwiała się jakby od uderzenia. Twarz jej skrzywiła się boleśnie.
— Może wcale nie przyjdzie — powiedziała z gorzkim uśmiechem. — Przed trzema dniami pisał, że jeżeli mu nie dam słowa, te przyjdę, to będzie musiał odłożyć swą decyzję co do wyjazdu i ślubu, a ojciec zawiezie go do tej panny. I tak po prostu, tak naturalnie napisał, jak gdyby nigdy nic... A jeśli on naprawdę pojechał do niej?
Nie odpowiedziałem. Mocno ścisnęła mi rękę — i oczy jej zabłysły.
— On jest u niej — powiedziała ledwie dosłyszalnym szeptem. — Miał nadzieję, że ja tutaj nie przyjdę, bo chciał do niej jechać, a później powiedzieć, że on miał słuszność, że zawczasu uprzedzał, a ja sama nie przyszłam. Dokuczyłam mu, więc usuwa się... Och, Boże! jestem wariatka! Wszak sam mi ostatnim razem powiedział, że mu dokuczyłam... Na cóż ja czekam?
— Idzie! — zawołałem ujrzawszy go nagle w oddali na nabrzeżnym bulwarze.
Natasza zadrżała, krzyknęła, popatrzyła na zbliżającego się Aloszę i nagle, odtrąciwszy moją rękę, pobiegła ku niemu. On również przyśpieszył kroku i po chwili Natasza już była w jego objęciach. Na ulicy prócz nas nikogo prawie nie było. Całowali się, śmiali; Natasza śmiała się i płakała jednocześnie, jak gdyby się spotkali po nieskończonej rozłące. Rumieniec zakwitł na jej bladych policzkach: była jak obłąkana... Alosza zauważył mnie i natychmiast do mnie podszedł.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Wpatrywałem się w niego chciwie, chociaż wiele razy widziałem go przedtem; patrzyłem mu w oczy, jak gdyby jego spojrzenie mogło rozstrzygnąć wszystkie moje wątpliwości, mogło wyjaśnić mi, jak to dziecko potrafiło ją oczarować, zrodzić w niej taką szaloną miłość, miłość aż do zapomnienia podstawowych obowiązków, aż do lekkomyślnej ofiary z tego wszystkiego, co dotychczas było dla Nataszy absolutną świętością. Książę wziął mnie za ręce, uścisnął je mocno i jego spojrzenie, łagodne i jasne, przeniknęło do mego serca.
Poczułem, iż mogę mylić się we wnioskach co do księcia, choćby tylko dlatego, iż był moim wrogiem. Tak, nie lubiłem go, i wyznam, nigdy nie mogłem polubić — może tylko ja jeden ze wszystkich, którzy go znali. Dużo rzeczy szalenie mi się w nim nie podobało, nawet jego wytworna powierzchowność, może właśnie dlatego, iż była jakoś zanadto wytworna. Później zrozumiałem, że i w tym powodowało mną uprzedzenie. Był wysoki, zgrabny, delikatny; twarz miał pociągłą, zawsze bladą; jasne włosy, duże błękitne oczy, łagodne i zamyślone, w których nagle chwilami świeciła najbardziej prostoduszna, całkiem dziecinna wesołość. Pełne, nieduże, pąsowe jego wargi, pięknie zarysowane, prawie zawsze układały się w jakiś wyraz powagi; tym bardziej nieoczekiwany i tym bardziej czarujący był pojawiający się nagle na nich uśmiech, tak naiwny i prostoduszny, że każdy bez względu na nastrój musiał natychmiast uśmiechnąć się zupełnie tak samo za jego przykładem. Ubierał się w sposób niewyszukany, ale zawsze wytwornie; widać było, że ta wytworność we wszystkim nie sprawia mu najmniejszej trudności i że jest mu wrodzona.