Co prawda miał kilka niedobrych cech, kilka złych przyzwyczajeń w dobrym tonie: lekkomyślność, zbytnie zadowolenie z siebie, grzeczne zuchwalstwo. Ale był zbyt szlachetny i prostoduszny i sam pierwszy potępiał w sobie te przyzwyczajenia, przepraszał za nie i śmiał się z nich. Wydaje mi się, że to dziecko nigdy, nawet w żartach, nie mogłoby skłamać, a gdyby nawet skłamało, to doprawdy nie podejrzewając w tym nic złego. Nawet jego egoizm był czymś pociągającym, dlatego że nie był utajony, lecz szczery. Nie było w nim nic skrytego. Był słaby, łatwowierny i miękkiego serca; zupełnie nie miał woli. Żal było go skrzywdzić i oszukać — i byłoby to grzechem tak samo, jak grzechem jest oszukać i skrzywdzić dziecko. Był nieproporcjonalnie do swego wieku naiwny i prawie wcale nie rozumiał realnego życia, zresztą Mając lat czterdzieści też by go nie rozumiał. Tacy ludzie są jakby skazani na wieczną niepełnoletność. Zdaje mi się, że nie było człowieka, który by mógł go nie pokochać; on by się przymilił do każdego jak dziecko. Natasza powiedziała prawdę. Mógłby nawet zrobić coś złego, zmuszony do tego czyimś silnym wpływem, ale dowiedziawszy się później o skutkach tego postępku, myślę, że chybaby umarł z żalu. Natasza czuła instynktownie, że będzie jego panią i władczynią, że on będzie nawet jej ofiarą. Przeczuwała rozkosz kochania aż do nieprzytomności i dręczenia aż do bólu tego właśnie, kogo się kocha, i za to właśnie, że się kocha, i może dlatego pierwsza złożyła mu siebie w ofierze. Ale w jego oczach jaśniało uczucie i z zachwytem patrzył na nią. Natasza z triumfem spojrzała na mnie. Zapomniała w tym momencie o wszystkim: o rodzicach, o przebaczeniu i podejrzeniach. Była szczęśliwa.
— Wania! — zawołała — zawiniłam wobec niego i nie jestem go warta! Myślałam, że już nie przyjdziesz, Alosza. Zapomnij o moich złych myślach, Wania! Wynagrodzę to! — dodała patrząc na niego z bezgraniczną miłością.
Uśmiechnął się, pocałował ją w rękę i nie wypuszczając jej, powiedział zwracając się do mnie:
— Niech pan mnie nie wini. Już dawno chciałem pana uściskać jak rodzonego brata; Natasza mi tak wiele o panu opowiadała! Jak dotychczas, zaledwieśmy się poznali i jakoś nie zbliżyliśmy się. Bądźmy przyjaciółmi... i niech pan nam przebaczy — dodał półgłosem, trochę się czerwieniąc, lecz z takim prześlicznym uśmiechem, że nie mogłem nie odpowiedzieć całym sercem na jego wezwanie.
— Tak, tak, Alosza — podchwyciła Natasza — on jest nasz, to nasz brat, przebaczył już nam i bez niego nie będziemy szczęśliwi. Już ci mówiłam... Och, jesteśmy okrutne dzieci, Alosza! Będziemy żyć razem we troje... Wania — ciągnęła dalej i wargi jej drżały — teraz ty powrócisz do nich, do domu; masz takie złote serce, że chociaż oni mi nie przebaczą, ale zobaczywszy, żeś ty przebaczył, może zmiękną cokolwiek. Opowiedz im wszystko swoimi słowami, z serca; wynajdź takie słowa... Obroń mnie, ocal, wyłóż im wszystkie przyczyny tak, jak tyś je zrozumiał. Czy wiesz, Wania, że może nie zdecydowałabym się na to, gdyby dziś ciebie tu nie było? Ty jesteś moim wybawieniem, od razu pokładałam w tobie nadzieję, iż będziesz umiał im tak to przedstawić, że przynajmniej osłabisz okropność pierwszego wrażenia. Mój Boże, mój Boże! Powiedz im ode mnie, że wiem dobrze, iż przebaczyć mi teraz nie można: jeśli oni przebaczą, Bóg nie przebaczy. Ale nawet jeśli mnie przeklną, zawsze będę ich błogosławić i modlić się za nich przez całe życie. Całym sercem jestem z nimi! Ach, dlaczego nie wszyscy jesteśmy szczęśliwi? Dlaczego, dlaczego? Boże! co ja takiego uczyniłam! — zawołała nagle, jakby oprzytomniawszy, i drżąc z przerażenia, zakryła twarz rękami. Alosza objął ją i bez słowa mocno przycisnął do siebie. Kilka chwil minęło w milczeniu.
— I pan mógł zażądać takiej ofiary! — powiedziałem patrząc na niego z wyrzutem.
— Niech pan mnie nie obwinia! — powtórzył. — Zapewniam pana, że teraz wszystkie te nieszczęścia, chociaż są tak wielkie, będą trwały tylko krótką chwilę. Jestem tego zupełnie pewny. Potrzebny jest tylko hart, żeby tę chwilę przetrwać; ona mi to samo mówiła. Wie pan, wszystkiemu winna ta duma rodowa, te zupełnie niepotrzebne kłótnie, te jakieś tam procesy!... Ale... (długo nad tym myślałem, zapewniam pana) wszystko to powinno się skończyć. Połączymy się wszyscy na nowo i wtedy już będziemy zupełnie szczęśliwi, tak że nawet starzy się pogodzą patrząc na nas. Kto wie, może właśnie nasze małżeństwo będzie początkiem ich zgody. Sądzę, że nawet nie może być inaczej. Jak pan myśli?
— Mówi pan: ślub. A kiedy się pobierzecie? — zapytałem spojrzawszy na Nataszę.
— Jutro albo pojutrze; w ostatecznym razie pojutrze na pewno. Widzi pan, sam jeszcze dobrze nie wiem i, prawdę mówiąc, nic jeszcze nie przygotowałem. Myślałem, że Natasza może jeszcze dzisiaj nie przyjdzie. Przy tym ojciec chciał mnie koniecznie zawieźć dzisiaj do panny (swatają mi narzeczoną; Natasza panu mówiła? Ale ja nie chcę...). A więc nie mogłem jeszcze wszystkiego na pewno obliczyć. Ale mimo to pojutrze na pewno weźmiemy ślub. Przynajmniej mnie się tak zdaje, bo przecież nie można inaczej. A jutro pojedziemy w stronę Pskowa. Tani niedaleko, na wsi, mieszka mój kolega z liceum, bardzo dobry człowiek; ja pana może z nim zapoznani. Jest tam we wsi również duchowny, chociaż właściwie nie wiem na pewno, czy jest. Trzeba było zawczasu się dowiedzieć, ale nie zdążyłem. Zresztą właściwie wszystko to są drobiazgi... Byleby mieć na uwadze to, co najważniejsze. Można przecież z jakiejś sąsiedniej wsi sprowadzić duchownego, jak pan sądzi? Przecież tam muszą być wsie w sąsiedztwie! Szkoda tylko, że dotychczas nie zdążyłem tam ani słowa napisać: trzeba by uprzedzić. Może mojego przyjaciela nie ma teraz w domu... Ale to drobiazg! Byle nie zabrakło stanowczości, reszta się jakoś ułoży, prawda? A tymczasem do jutra, lub do pojutrza, ona pobędzie tu u mnie. Wynająłem osobne -mieszkanie, w którym i po powrocie będziemy mieszkali. Ja już nie pójdę do ojca. Będzie pan do nas przychodził? Urządziłem się bardzo miło. Będą u nas bywać koledzy z liceum. Będę urządzał przyjęcia...
Patrzyłem na niego ze zdumieniem i troską. Natasza spojrzeniem błagała mnie, żebym go surowo nie potępiał, żebym był pobłażliwy. Słuchała jego opowiadania z jakimś smutnym uśmiechem, a zarazem jakby zachwycała się nim, słuchając jego niemądrej, lecz miłej paplaniny,, tak jak się zachwycamy miłym, wesołym dzieckiem. Spojrzałem na nią z wyrzutem. Zrobiło mi się niezmiernie ciężko na duszy.
— Ale pański ojciec? — spytałem. — Czy pan jest zupełnie pewny, że wam przebaczy?
— Oczywiście; cóż mu pozostanie do zrobienia? To znaczy, naturalnie, z początku mnie przeklnie; jestem nawet tego pewny. On już jest taki; zawsze surowy dla mnie. Może będzie się nawet komuś skarżył, słowem użyje władzy ojcowskiej... Ale tak me na serio; kocha mnie bardzo; pogniewa się i przebaczy. Wtedy wszyscy się pogodzą i wszyscy będziemy szczęśliwi. Jej ojciec również.
— A jeśli nie przebaczy? czy pan o tym pomyślał?
— Na pewno przebaczy, tylko może nie zaraz. Cóż z tego? Dowiodę mu, że mam charakter. Ciągle mi wymawia, że nie mam charakteru, że jestem lekkomyślny. Teraz przekona się, czy jestem lekkomyślny. Założyć rodzinę to nie żarty, wtedy już nie będę chłopczykiem... chciałem powiedzieć, że będę taki sam jak inni... no, ludzie familijni. Będę żył z własnej pracy Natasza mówi, że to dużo lepiej niż żyć na cudzy koszt jak my wszyscy. Gdyby pan wiedział, ile ona mi mówi mądrych rzeczy. Sam bym tego nigdy nie wymyślił; nie w tym wyrosłem, nie tak byłem wychowany. Co prawda, sam wiem, że jestem lekkomyślny i prawie nic nie umiem; ale wie pan, onegdaj przyszedł mi do głowy zadziwiający pomysł. Chociaż teraz niezupełnie czas po temu, opowiem panu; trzeba, by i Natasza posłuchała, a pan nam poradzi. Widzi pan, chcę pisać opowiadania i sprzedawać je do pism podobnie jak pan. Pan mi ułatwi stosunki z dziennikarzami, prawda? Liczyłem na pana i wczoraj przez całą noc obmyślałem pewną powieść, tak na próbę, i wie pan, mogłoby z tego wyjść coś bardzo miłego. Temat wziąłem z jednej komedii Scribe'a... Ale ja to panu później opowiem. Co najważniejsze, za to dadzą pieniądze... przecież panu płacą!