Laska wypadła z rąk starca. Nachylił się, ukląkł na oba kolana i obiema rękami podniósł pysk Azorka. Biedny Azorek! Był już martwy. Umarł, nie wydawszy głosu, u nóg swego pana, może ze starości, a może z głodu. Starzec patrzył na niego przez chwilę jak osłupiały, jakby nie rozumiejąc, że Azorek już umarł; później wolno nachylił się ku swemu byłemu słudze i przyjacielowi i przycisnął swoją bladą twarz do jego martwego pyska. Minęła chwila milczenia. Wszyscyśmy byli wzruszeni... Wreszcie biedak powstał. Był bardzo blady i drżał jak w ataku febry.
— Moszna dać wypchać — powiedział ze współczuciem Miller chcąc czymkolwiek pocieszyć starca. — Moszna ślicznie wypchać; Teodor Krieger ślicznie wypcha; Teodor Krieger wielki majster od wypychania — zapewniał Miller podniósłszy z ziemi laskę i podając ją starcowi.
— Tak, ja ślicznie wypcham — skromnie podchwycił sam Herr Krieger, wysuwając się na pierwszy plan.
Był to długi, chuderlawy i dobroduszny Niemiec, o rudych, kudłatych włosach i z okularami na garbatym nosie.
— Teodor Krieger posiada wielki talent, szeby wszystko wspaniale wypchać — dodał Miller zaczynając wpadać w zachwyt nad swym pomysłem.
— Tak, ja posiadam wielki talent, szeby wszystko wspaniale wypchać — potwierdził znowu Herr Krieger — i ja bym za darmo wypchał panu pański piesek — dodał ulegając atakowi wielkodusznego poświęcenia.
— Nie, ja panu zapłacę za to, sze pan wypcha ten piesek! — krzyknął porywczo Adam Iwanycz Szulc, podwójnie zaczerwieniony, płonąc z kolei wielkodusznością i niewinnie uważając siebie za przyczynę wszystkich nieszczęść.
Starzec słuchał tego wszystkiego, najwidoczniej nie rozumiejąc i w dalszym ciągu drżąc na całym ciele.
— Niech pan poszeka! Niech pan wypije jeden kieliszek dobry koniak! — krzyknął Miller widząc, że zagadkowy gość zabiera się do wyjścia.
Podano koniak. Starzec machinalnie wziął kieliszek, ale ręce mu się trzęsły i zanim doniósł go do ust, rozlał połowę i, nie wypiwszy ani kropli, postawił z powrotem na tacy. Po czym, uśmiechnąwszy się jakimś dziwnym uśmiechem, zupełnie nieodpowiednim do okoliczności, spiesznym, nerwowym krokiem wyszedł z cukierni pozostawiając Azorka na miejscu. Wszyscy stali zdumieni; rozległy się okrzyki:
— Schwer Not! Was für eine Geschichte! [— Ależ pech! Co za historia!] — mówili Niemcy wybałuszając na siebie oczy.
A ja puściłem'się w ślady starca. O kilka kroków od cukierni, na prawo, jest zaułek, wąski i ciemny, obstawiony ogromnymi domami. Coś mnie tknęło, że starzec na pewno tam skręcił. Tutaj drugi dom po prawej stronie właśnie budowano i cały obstawiono budulcem. Płot, otaczający dom, występował prawie na środek zaułka; przy płocie był drewniany pomost dla przechodniów. W ciemnym kącie, który tworzył płot ze ścianą domu, odnalazłem starca. Siedział na schodku drewnianego trotuaru i obiema rękami, oparłszy łokcie na kolanach, podtrzymywał głowę. Usiadłem obok niego.
— Panie — odezwałem się nie wiedząc właściwie, od czego zacząć — niech pan się nie martwi z powodu Azorka. Chodźmy, odwiozę pana do domu. Niech pan się uspokoi. Pójdę zaraz po dorożkę. Gdzie pan mieszka ?
Starzec nie odpowiedział. Nie wiedziałem, na co się zdecydować. Przechodniów nie było. Nagle zaczął mnie chwytać za rękę.
— Duszno! — rzekł ochrypłym, ledwie dosłyszalnym głosem. — Duszno!
— Chodźmy do pana, do domu! — zawołałem wstając i przemocą go podnosząc — napije się pan herbaty i położy do łóżka... Zaraz sprowadzę dorożkę. Wezwę doktora... znam jednego doktora...
Nie pamiętam, co mu więcej mówiłem. Chciał się podnieść, ale podniósłszy się trochę, znów opadł na ziemię i znów zaczął coś mruczeć tym samym zachrypłym, dychawicznym głosem. Nachyliłem się nad nim jeszcze niżej i słuchałem.
— Na Wasiliewskiej Wyspie — mówił ochryple starzec — na Szóstej Linii... na Szó-stej Li-nii... Zamilkł.
— Pan mieszka na Wasiliewskiej Wyspie? Ależ pan szedł w złym kierunku; to będzie na lewo, a nie na prawo. Ja zaraz pana odwiozę...
Starzec nie ruszał się. Wziąłem go za rękę; ręka opadła martwo. Spojrzałem w jego twarz, dotknąłem go — już nie żył. Wydało mi się, że wszystko to dzieje się we śnie.
To zdarzenie kosztowało mnie wiele kłopotów, podczas których moja febra jakoś sama przeszła. Mieszkanie starca odnaleziono. Mieszkał jednak nie na Wasiliewskiej Wyspie, ale o dwa kroki od miejsca, gdzie umarł, w domu Klugena, pod samym dachem, na czwartym piętrze, w osobnym mieszkaniu, składającym się z malutkiego przedpokoju i jednego dużego, bardzo niskiego pokoju z trzema otworami na kształt okien. Mieszkał bardzo biednie. Całe umeblowanie składało się ze stołu, dwóch krzesełek i bardzo starej kanapy, twardej jak kamień, z której ze wszystkich stron wyłaziły pakuły; a i to, jak się okazało, było własnością gospodarza. W piecu widać już dawno nie palono; nie było też świec. Zupełnie serio myślę teraz, że starzec jedynie po to chodził do Millera, aby posiedzieć przy świetle i ogrzać się. Na stole stał pusty, gliniany kubek i leżała stara, czerstwa skórka od chleba. Pieniędzy nie znaleziono ani kopiejki. Nie było nawet zmiany bielizny, żeby go pochować; ktoś ofiarował własną koszulę. Oczywiste było, że nie mógł żyć w ten sposób zupełnie sam, i pewnie ktoś go odwiedzał, chociaż rzadko. W szufladzie znalazł się jego paszport. Nieboszczyk Jeremiasz Smith, maszynista, lat siedemdziesiąt osiem, był z pochodzenia cudzoziemcem, ale rosyjskim poddanym. Na stole leżały dwie książki: krótka geografia i Nowy Testament w przekładzie rosyjskim, porysowany na marginesach ołówkiem i poznaczony paznokciami. Książki te zabrałem dla siebie. Rozpytywano lokatorów, gospodarza domu — nikt o nim prawie nic nie wiedział. Lokatorów w tym domu było mnóstwo, prawie sami majstrowie i Niemki, odnajmujące pokoje z utrzymaniem i usługą. Rządca domu, szlachcic z pochodzenia, też niewiele mógł powiedzieć o swoim byłym lokatorze prócz tego, że komorne za to mieszkanie wynosiło sześć rubli miesięcznie, że nieboszczyk mieszkał w nim cztery miesiące, ale za dwa ostatnie miesiące nie zapłacił ani kopiejki, tak że trzeba by go było wyrzucić z mieszkania. Pytano: czy nie przychodził ktoś do niego? Ale nikt nie mógł dać na to zadowalającej odpowiedzi: dom wielki, toć wielu ludzi mieści się w takiej arce Noego, nie można wszystkich zapamiętać. Stróż, który służył w tym domu od pięciu lat i prawdopodobnie mógł choćby coś niecoś wyjaśnić, odszedł na dwa tygodnie przed tym na jakiś czas do siebie na wieś, zostawiwszy siostrzeńca, młodego chłopaka, który jeszcze nawet polowy lokatorów nie poznał osobiście. Nie wiem na pewno, na czym się skończyły te dochodzenia, ale wreszcie pochowano starca. Przez te dni, poza innymi kłopotami, chodziłem jeszcze na Wasiliewską Wyspę, na Szóstą Limę, i dopiero przyszedłszy tam, roześmiałem się: i cóż mogłem zobaczyć na Szóstej Linii oprócz szeregu zwyczajnych domów?... "Ale dlaczego — myślałem — starzec umierając mówił o Szóstej Linii i Wasiliewskiej Wyspie? Czy nie w malignie?"
Rozejrzałem się w opustoszałym mieszkaniu Smitha i spodobało mi się ono. Wynająłem je. Co najważniejsze, był to duży pokój, chociaż bardzo niski, toteż z początku ciągle mi się zdawało, że uderzę głową o sufit. Zresztą, wkrótce przyzwyczaiłem się. Za sześć rubli miesięcznie nawet nie można było dostać nic lepszego. Mieszkanie nęciło mnie swoim odosobnieniem; trzeba było tylko postarać się o usługi, bo zupełnie bez usługi nie można było mieszkać. Stróż na początek obiecał przychodzić przynajmniej raz na dzień, żeby usłużyć mi w jakiejś nieodzownej potrzebie. "A kto wie — myślałem — może ktoś przyjdzie zapytać o starca!..." Chociaż minęło już pięć dni od jego śmierci, ale jeszcze nikogo nie było.