Выбрать главу

Zastaję go już na wychodnym. Również dopiero co ukończył pewną nie literacką, lecz za to bardzo zyskowną spekulację i odprawiwszy wreszcie jakiegoś czarnego Żydka, z którym dwie godziny z rzędu siedział w gabinecie, życzliwie podaje mi rękę i miękkim, miłym basikiem zapytuje mnie o zdrowie. Jest to bardzo dobry człowiek i bez żartów, wiele mu zawdzięczam. Co on winien, że przez całe życie był w literaturze tylko przedsiębiorcą? Wywąchał, że literatura potrzebuje przedsiębiorcy, i wywąchał w odpowiedniej chwili... Cześć mu za to i chwała, ma się rozumieć cześć i chwała, jaka należy się przedsiębiorcy.

Aleksander Pietrowicz dowiaduje się z przyjemnym uśmiechem, że opowiadanie jest skończone i że najważniejsza część następnego numeru miesięcznika jest w ten sposób zabezpieczona, i dziwi się, jak to ja mogłem cokolwiek ukończyć, i przy tym dowcipkuje arcysympatycznie. Potem idzie do swej żelaznej skrzyni, aby mi wydać przyobiecane pięćdziesiąt rubli, a tymczasem pokazuje mi inny, konkurencyjny miesięcznik i wskazuje na kilka wierszy w dziale krytyki, gdzie jest mowa o moim ostatnim opowiadaniu.

Patrzę: jest to artykuł "Korespondenta". Ani mi tam wymyślają, ani mnie chwalą, jestem bardzo zadowolony. Lecz "Korespondent" mówi, między innymi, iż od moich utworów w ogóle "czuć potem", to znaczy, iż do tego stopnia trudzę się nad nimi i pocę, tak je szlifuję i obrabiam, aż się robi mdło.

Śmiejemy się razem z przedsiębiorcą. Wyjaśniam mu, że moje ostatnie opowiadanie zostało napisane w ciągu dwóch nocy, a teraz w ciągu dwóch dni i dwóch nocy napisałem trzy i pół arkusza druku — gdyby o tym wiedział "Korespondent", wymawiający mi zbytnie gmeranie się i powolność w pracy!

— Ale pan jest sam sobie winien, Iwanie Pietrowiczu. Dlaczego pan się tak opóźnia, że w końcu musi pan pracować po nocach?

Naturalnie Aleksander Pietrowicz jest człowiekiem bardzo sympatycznym, chociaż ma słabość popisywania się swym bystrym sądem w sprawach literackich przed tymi właśnie, którzy, jak on sam podejrzewa, znają go na wylot. Ale ja nie mam ochoty rozmawiać z nim o literaturze, biorę pieniądze i wychodzę. Aleksander Pietrowicz jedzie na wyspy do swej willi i słysząc, że wybieram się na Wasiliewską, życzliwie ofiaruje się podwieźć mnie tam w swej karecie.

— Mam nową karetkę; jeszcze pan jej nie widział? Bardzo milusia.

Schodzimy na podjazd. Kareta jest naprawdę bardzo milusia i Aleksander Pietrowicz, od niedawna jej szczęśliwy właściciel, odczuwa specjalne zadowolenie, a nawet pewną potrzebę duchową, by podwozić nią znajomych.

W karecie Aleksander Pietrowicz znowu kilkakrotnie zapuszcza się w rozważania o literaturze współczesnej. Wobec mnie się nie krępuje i arcyspokojnie powtarza różne myśli, zasłyszane od jakiegoś literata, któremu ufa i którego sądy ceni. Przy tym zdarza mu się niekiedy cenić zadziwiające rzeczy. Zdarza mu się również przekręcać cudze zdania lub też cytować je nie tam, gdzie trzeba, tak iż wychodzi z tego bzdura. Siedzę, słucham w milczeniu i podziwiam różnorodność i kapryśność namiętności ludzkich. "Ot, choćby ten człowiek — myślę — niechby sobie zbijał pieniądze; ale nie, potrzeba mu jeszcze sławy, sławy literackiej, sławy dobrego wydawcy, krytyka!"

W tej właśnie chwili usiłuje mi szczegółowo wyłożyć pewient pogląd literacki, usłyszany przez niego ode mnie przed trzema dniami, przeciwko któremu występował przed trzema dniami, a teraz podaje go za swój. Lecz tego rodzaju dowody krótkiej pamięci zdarzają się często Aleksandrowi Pietrowiczowi i znany jest wśród znajomych z tej niewinnej słabości. Jaki on teraz rad, popisując się wymową w swojej karecie, jaki zadowolony z losu! Prowadzi uczenie literacką rozmowę, a nawet jego mięciutki, układny basik także dżwięczy uczonością. Powoli rozkrochmala się i przechodzi do niewinnie sceptycznego twierdzenia, że w naszej literaturze, i w ogóle w każdej innej, nigdy me może być uczciwości i skromności, a jest tylko jedno; "wzajemne walenie się po fizjomordach", zwłaszcza w początkach prenumeraty. Myślę w duchu, że Aleksander Pietrowicz skłonny jest nawet każdego uczciwego i szczerego literata uważać, z powodu jego uczciwości i szczerości, jeśli nie za durnia, to przynajmniej za naiwnego. Rozumie się, iż sąd taki wynika po prostu z nadzwyczajnej naiwności Aleksandra Pietrowicza.

Lecz już go nie słucham. Na Wasiliewskiej Wyspie wypuszcza mnie z karety i biegnę do Ichmieniewów. Oto Trzynasta Linia, oto i ich domek. Anna Andriejewna, ujrzawszy mnie, grozi mi palcem, macha rękami i syka, bym nie hałasował.

— Nelly dopiero co usnęła, biedaczka! — szepcze pośpiesznie — na miłość Boga, niech pan jej nie obudzi. Jest bardzo słaba. Obawiamy się o nią. Doktor mówi, że to tymczasem nic ważnego. Ale czegóż tam można się dowiedzieć od pańskiego doktora! Czy panu nie wstyd, Iwanie Pietrowiczu ? Czekaliśmy na pana, czekaliśmy z obiadem... przecież już dwie doby, jak pana nie było!...

— Ależ mówiłem pani jeszcze przed trzema dniami, że nie będę dwie doby — szepczę do Anny Andriejewny. — Musiałem skończyć pracę...

— A przecież na obiad obiecał pan dziś .przyjść! Dlaczego pan nie przyszedł? Nelly specjalnie wstała z łóżeczka, mój aniołek, posadziliśmy ją w wygodnym fotelu i powieźli na obiad! "Chcę razem z wami czekać na Wanię", a naszego Wani jak nie widać, tak nie widać. Już niedługo szósta! Gdzie pan się wałęsał? Ach, wy grzesznicy! Pan ją przecież tak rozstroił, że nie wiedziałam już, jak ją uspokoić... na szczęście usnęła. Do tego Mikołaj Siergieicz poszedł na miasto (przyjdzie dopiero na kolację), sama jedna się tu kołaczę... Trafia mu się posada, Iwanie Pietrowiczu, tylko kiedy sobie pomyślę, że to w Fermie, robi mi się zimno na sercu.

— A gdzie Natasza?

— W ogródku, moja gołąbeczka, w ogródku! Idź do niej... Z nią też mam... Jakaś taka... nie rozumiem. Och, Iwanie Pietrowiczu, ciężko mi na sercu! Zapewnia, że jest wesoła i zadowolona, ale jej nie wierzę... Idź do niej, Wania, a opowiesz mi po cichutku, co się z nią dzieje... Słyszysz?

Ale ja już nie słucham Anny Andriejewny i biegnę do ogródka. Ogródek ten należy do domu; ma dwadzieścia pięć kroków długości, tyleż szerokości i jest cały zarośnięty zielenią. Są tam trzy wysokie, stare, rozgałęzione drzewa, kilka młodych brzózek, kilka krzaków bzu, wiciokrzewu, kącik z malinami, grządki poziomek i dwie wąziutkie, zygzakowate dróżki wzdłuż i w poprzek ogródka. Stary jest nim zachwycony i zapewnia, że wkrótce będą tu rosły grzyby. Najważniejsze, iż Nelly polubiła ten ogródek i często się ją tu wozi, a Nelly jest obecnie bożyszczem w tym domu. Oto i Natasza; wita mnie z radością i wyciąga do mnie rękę. Jaka chuda, jaka blada! Ona również dopiero wraca do zdrowia.

— Skończyłeś zupełnie, Wania? — zapytuje mnie.

— Zupełnie, zupełnie! Jestem wolny na cały wieczór.

— Chwała Bogu! Śpieszyłeś się? Zepsułeś, co?

— Cóż robić! Zresztą to nic. Podczas takiej wytężonej pracy powstaje we mnie jakieś osobliwe nerwowe rozdrażnienie; wyobraźnia działa jaśniej, czuję żywiej i głębiej, a nawet słowo jest mi zupełnie posłuszne, tak iż w trakcie wytężonej pracy jakoś to lepiej idzie. Wszystko zatem dobrze...