Lektura była na tyle ciekawa, że kiedy przyniesiono kolację, nawet nie oderwałem się od papierów. Prawą ręką przewracałem strony, a w lewej trzymałem kapłona (naprawdę był dobrze wypieczony!) i leniwie go sobie pogryzałem. Cebulowa zupa z grzankami stygła obok. Nic to, w razie czego przyniosą drugą…
W końcu odłożyłem papiery, odłożyłem też na tacę resztki kury i wyszedłem na korytarz. Zza drzwi bliźniaków dobiegały jakieś sapania, jęki i śmiechy. Westchnąłem i wszedłem. Na łóżku leżała dziewka w podkasanej koszuli, z obwisłymi piersiami wywalonymi na wierzch. Pierwszy uwijał się między jej nogami (nawet nie zdążył zdjąć spodni, tylko zsunął je do połowy ud), a Drugi siedział przy jej twarzy i leniwie bił ją po policzkach wyprężonym kutasem. Jak na takich małych ludków, bliźniacy mieli naprawdę potężne instrumenty, ale na dziewce nie zdawało się to robić większego wrażenia. Leżała spokojnie i tylko posapywała, a kiedy zobaczyła, że wchodzę, mrugnęła do mnie lewym okiem. Kostuch na razie siedział obok na zydlu i przypatrywał się wszystkiemu z głupim uśmieszkiem. Kostuch lubi patrzyć.
– Chodź – skinąłem, a on posłusznie wstał. Zamknąłem drzwi za nami i zostaliśmy na korytarzu.
– Ale dają, co Mordimer… – Kostuch wykrzywił twarz w uśmiechu.
I tak to właśnie jest. Biedny Mordimer pracuje i główkuje, jak zarobić pieniądze, a wszyscy wokół myślą tylko o zabawie.
– Słuchaj no – powiedziałem. – Słyszałeś kiedyś, żeby w Hezie skazano czarownicę, która nie przyznała się do winy?
Kostuch może nie dysponuje zbyt lotnym umysłem, ale z całą pewnością ma świetną pamięć. Potrafi cytować rozmowy, o których ja już nawet nie pamiętam, że się odbyły. Teraz na jego twarzy odbił się wysiłek twórczego myślenia. Mimo woli odwróciłem wzrok.
– Mam – rzekł radośnie. – Jedenaście lat temu sądzono Bertę Kramp, kramarkę. Trzy razy ją brali do mistrza, ale ona nic, Mordimer! – popatrzył na mnie ze zdumieniem.
– Nieźle – przytaknąłem.
Bo rzeczywiście nie zdarzało się prawie nigdy, by grzesznik nie pękł przy pierwszej, góra drugiej inwestygacji. Tylko prawdziwi zatwardzialcy tkwili w błędach nawet przy trzecim przesłuchaniu, ale zwykle ono okazywało się decydujące. A Berta Kramp wytrzymała trzy śledztwa. Zawsze twierdziłem, iż kobiety są twardsze niż mężczyźni. Mężczyźnie wystarczy pokazać rozpalony drut do przekłuwania jąder albo nadstawić nad przyrodzeniem kociołek z płynną siarką, by zaczął śpiewać jak z nut. A kobietę złamać już nie tak łatwo. Dziwne, prawda? Chociaż wasz uniżony sługa na wszystko miał swoje metody.
– Ale mieli na nią takie haki, że i tak ją spalili.
– Dzięki, Kostuch. Miłej zabawy.
Uśmiechnął się upiornie, a ja wróciłem do papierów. Oskarżona Loretta Alzig, wdowa, dwadzieścia sześć lat, żyła z majątku zmarłego męża, kupca zbożowego. Nie przyznała się do winy. Ani do morderstw, ani do uprawiania czarnej magii. A mimo to ją skazano. Gorzej, nie została poddana zwyczajowemu śledztwu. Mówiąc językiem prostych ludzi: nie torturowano jej. Dlaczego? Protokół pełen był luk, nie zadano podstawowych pytań, nie powiedziano nawet, jak umarli ci trzej mężczyźni. Nic o nich nie wiedziałem, poza tym, że przesłuchujący nazywali ich zalotnikami. A więc młoda, ładna wdówka miała trzech absztyfikantów. Dlaczego chciała ich zabić? Zapis testamentowy? O tym też nie było mowy w protokole. Pokręciłem głową. Ech, te miejskie sądy.
Wstałem równo ze świtem. Słońce pobłyskiwało przez okiennice. Wiatr przegonił gdzieś ciężkie, burzowe chmury i kiedy otworzyłem okna, zobaczyłem, że rynek schnie w promieniach słońca. Zapowiadał się ładny, wrześniowy dzień. Dobra pora na auto da fe. Ziewnąłem i przeciągnąłem się, aż chrupnęło mi w kościach. Dojadłem wczorajszą, zimną zupę cebulową i zagryzłem ją resztkami kaszy. Czas wstawać do pracy, biedny Mordimerze – pomyślałem. Wszedłem do pokoju bliźniaków. Leżeli na łóżku spleceni z tą swoją dziwką, jak wielkie, trójgłowe zwierzę. Pierwszy wypinał w stronę drzwi blady, krostowaty tyłek i akurat pierdnął przez sen, kiedy wchodziłem. Szturchnąłem go czubkiem buta (karczmarz zapewniał, że sam je wyczyści i faktycznie, błyszczały, jak psu jajca), a on zerwał się na równe nogi. Chyba jeszcze był trochę wcięty, bo zachwiał się na nogach.
– Budź Kostucha i za dwa pacierze macie być na dole – powiedziałem sucho.
Wyszedłem przed karczmę (może śniadanko, dostojny mistrzu? – usłyszałem głos karczmarza, ale tylko machnąłem ręką) i zacząłem odmawiać Ojcze Nasz. Przy drugim „daj nam siłę, Panie, byśmy nie wybaczali naszym winowajcom!”, usłyszałem na schodach tupot, i bliźniacy wypadli na próg. Kostuch pojawił się dopiero przy „Amen”. Ale jednak zdążył.
Areszt mieścił się w podziemiach pod ratuszem. Ha, ratusz to szumnie powiedziane! Był to jednopiętrowy, murowany budynek z ciemnożółtej cegły, zdobiony drewnianymi gontami. W sali na parterze czekali już na nas brodaty ksiądz, burmistrz i dwóch strażników. Tym razem bez glewi.
– Dddostojjjjni pppa-panowie – zająknął się burmistrz, a ksiądz skinął nam głową, patrząc spode łba.
Przyjrzałem mu się i zauważyłem, że ma napuchnięty nos, a wargi pokryte świeżymi strupami.
– Siadajcie – wskazałem miejsca przy okrągłym stole.
Na blacie leżał talerz z zimnym mięsem i pszennymi plackami, a obok stał garniec piwa i gąsiorek, chyba z wódką. Odszpuntowałem go i powąchałem. O tak, to była mocna, śliwkowa wódka. Cóż, być może w trakcie przesłuchania przyda się tym z nas, którzy mają słaby żołądek.
– Przeczytałem protokoły. – Rzuciłem na stół plik papierów. – To jest gówno, panowie.
Ksiądz chciał już coś powiedzieć, ale w porę kłapnął zębami. Być może nie chciał znowu mieć przetrąconego nosa.
– W związku z tym, zanim zejdziemy do oskarżonej, chcę, żebyście udzielili mi informacji. Liczę, że będą wyczerpujące oraz szczere.
– Z-z-zzapew – powiedział burmistrz i chciał coś dodać, ale uniosłem dłoń.
– Zasady są takie: ja pytam, wy odpowiadacie. Zrozumiano? Kim byli trzej zamordowani?
– Di-di-di – zaczął burmistrz.
– Dietrich Golz, handlarz końmi. Balbus Brukdoff, mistrz farbiarski i Peter Glaber, mistrz rzeźnicki – odparł zamiast niego ksiądz. – Dwaj wdowcy i kawaler.
– Macie tu farbiarnię? – zdziwiłem się. – No proszę. Jak zginęli?
– Zża-zża-zża…
Spojrzałem pytająco na księdza.
– Zżarły ich robaki – wyjaśnił niechętnie i jakby z obawą w głosie.
– Wszy z waszej gospody? – zażartowałem sobie.
– Kiedy umarli, wyszły z nich długie, grube, białe glisty – rzekł ksiądz i przeżegnał się szybko. – Z wszystkich otworów.
Przyglądałem im się chwilę w milczeniu. Burmistrz uciekał wzrokiem, a ksiądz wręcz przeciwnie – patrzył mi prosto w oczy. Wziąłem ze stołu pszenny placek i ugryzłem. Dobry, świeżo wypieczony.
– Kto był świadkiem tego wydarzenia?
– W przypadku Golza tylko jego stajenny, ale robaki wypełzające z ciał Brukdoffa i Glabera widziało kilkanaście osób…
– Jjjja…
– Gdzie są te robaki?
– Schowały się w ziemi.
– Jasne – powiedziałem. – Kostuch?
– Nie pamiętam nic takiego, Mordimer – odparł, tak jak się spodziewałem.
– Czarna magia, księże, co?
– Tak sądzę – przytaknął poważnie.