Выбрать главу

– Nic więcej?

– Nic, panie.

– Czy nastawali na twoją cześć, grozili ci?

– Nie. – Jakby lekki uśmiech wykwitł na jej ustach. – Oczywiście, że nie.

Oczywiście. Czy wyobrażacie sobie, by piękna, młoda kobieta pozbywała się dobrowolnie trzech zakochanych i rywalizujących ze sobą bogaczy (przynajmniej byli bogaczami, jak na miejscowe warunki). Kto będzie zarzynał kurę znoszącą złote jaja?

– Czy otrzymywałaś od wyżej wymienionych, Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera, prezenty? Cenne przedmioty lub gotówkę?

– Tak – odrzekła. – Dietrich spłacił długi po moim zmarłym mężu, od Balbusa dostałam pierścionek złoty ze szmaragdem, suknię z adamaszku i wełniany płaszcz ze srebrną zapinką, Peter kupił mi…

– Wystarczy – przerwałem jej. – Czy którykolwiek żądał zwrotu prezentów?

– Nie. – Znowu ten leciutki uśmieszek.

Spojrzałem w stronę księdza i burmistrza. Ksiądz siedział zasępiony, bo rozumiał chyba w jakim kierunku zmierza śledztwo, a burmistrz słuchał wszystkiego z głupkowato rozdziawionymi ustami.

– Czy słyszałaś o czarostwie, Loretto?

– Tak.

– Czy wiesz, że używanie czarów jest grzechem śmiertelnym karanym na ziemi przez Święte Officjum, a po śmierci przez Boga Wszechmogącego?

– Tak.

– Czy znałaś albo znasz kogoś, kto rzucał czary lub uroki?

– Nie.

– Czy potrafisz wytłumaczyć, dlaczego twoi zalotnicy, Dietrich Golz, Balbus Brukdoff i Peter Glaber, umarli w męczarniach, a z ich ciał wypełzły białe robaki?

– Nie.

– Czy miałaś kiedyś włosy lub paznokcie któregoś z nich?

– Nie!

– Czy lepiłaś lalki w wosku mające ich wyobrażać, albo rzeźbiłaś je w drewnie, czy innym materiale?

– Nie! Nie!

– Czy modliłaś się o ich śmierć?

– Nie, na Boga!

Mówiła prawdę. Wierzcie mi. Dobry inkwizytor poznaje to w okamgnieniu. Być może trudniej bywa, kiedy chodzi o chytrego kupca, wykształconego księdza lub mądrego szlachcica. Ale nikt mi nie powie, że Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu, nie rozpoznałby kłamstwa w słowach małej mieszczki z zapadłego miasteczka.

– Czy w domu oskarżonej znaleziono podejrzane przedmioty? Takie, które mogłyby służyć do zadawania uroków i odprawiania czarów? – Zwróciłem się w stronę księdza i burmistrza, chociaż znałem odpowiedź.

– Nie – odparł ksiądz za nich obu.

– Zarządzam przerwę w przesłuchaniu – powiedziałem. – Odprowadźcie oskarżoną do celi.

Strażnik rozwiązał Lorettę, tym razem nieco ostrożniej niż poprzednio, a my udaliśmy się na górę. Kazałem Kostuchowi, by nalał mi piwa, i łyknąłem sobie porządnie.

– Wasze oskarżenia walą się jak domek z kart – powiedziałem, a Kostuch pozwolił sobie na króciutki rechot. – Chociaż ktoś w tym miasteczku naprawdę bawi się czarami…

Burmistrz wyraźnie pozieleniał. I nic dziwnego. Nikt nie chce mieć czarownika w sąsiedztwie, chyba że ten czarownik właśnie skwierczy na stosie. A i wtedy, wierzcie mi na słowo, bywa to niebezpieczne.

– I z pewnością z waszą szczodrobliwą pomocą – nie wykrzesałem w głosie nawet grama ironii – uda nam się odkryć, kto to jest. Lecz zanim postawię swoją reputację, że nie jest to Loretta Alzig, przeszukamy jej dom. Czy co tam z jej domu raczyliście pozostawić…

– Ppprze-pprzesz… – zaczął burmistrz.

– Wiem, że przeszukaliście – odparłem – i ufam nawet, że znaleźliście wszelkie cenne przedmioty. Ale ja zajrzę tam raz jeszcze. Pierwszy – obejrzałem się na bliźniaków – idziesz ze mną i Kostuchem, a ty, Drugi, możesz się napić w gospodzie.

– Dziękuję, Mordimer – powiedział, chociaż tak jak i ja, zdawał sobie sprawę z faktu, że picie w gospodzie również może być pracą.

* * *

Dom Loretty Alzig okazał się parterowym drewnianym budynkiem o szerokich okiennicach, które teraz smętnie zwisały na zerwanych zawiasach. Budynek otoczony był płotem, po lewej jego stronie zauważyłem podeptane grządki, na których rosły niegdyś kwiaty i zioła. Drzwi były do połowy uchylone, a wnętrze przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Nie tylko zniknęły wszystkie cenniejsze przedmioty (widziałem ślady po kilimach, dywanach i lampach), ale to, co zostało, było zniszczone. Połamane krzesła, porąbany siekierą stół, futryny wyrwane ze ściany… Cóż, nawet jak Loretta opuści areszt, nie za bardzo będzie miała dokąd wracać.

– Ładnie, ładnie – powiedziałem, a burmistrz skulił się pod moim wzrokiem.

– Wy zostajecie na zewnątrz – rozkazałem, patrząc na księdza i burmistrza. – Pierwszy ze mną.

Zwiedziliśmy cały dom. Sypialnię, z której próbowano wynieść łoże, a kiedy rzecz się nie udała, porąbano je na kawałki. Kuchnię, pustą, z podłogą zasłaną skorupami pobitych naczyń. Pełen pajęczyn strych.

– Nic, Mordimer – rzekł Pierwszy. – Nic tu nie ma.

– Zobaczmy więc piwnicę – powiedziałem.

Klapa do piwnicy znajdowała się obok kuchni, w komórce o ścianach i podłodze wybrudzonych węglem. Szarpnąłem za metalowy uchwyt i klapa, ciężka jak cholera, podniosła się ze zgrzytnięciem. W ciemność prowadziły stare, drewniane schody. Wysłałem Pierwszego po lampę i zeszliśmy przy mdłym światełku. Piwnica była spora, składała się z wędzarni oraz składu pełnego węgla i równo przyciętych drewnianych bali. Pierwszy z przymkniętymi oczyma szedł wolno wzdłuż ścian, wodząc palcami po ich powierzchni. Nie przeszkadzałem mu pytaniami, bo wiedziałem, że musi się skoncentrować. Tylko koncentracja pomoże mu w znalezieniu tego, czego szukamy.

– Jessst – powiedział w końcu z satysfakcją. – Tu, Mordimer.

Zbliżyłem się i przyjrzałem ścianie.

– Nic nie widzę. – Wzruszyłem ramionami, ale nie zauważył, bo stał obrócony do mnie plecami.

– Jest, jest, jest – niemalże zaśpiewał, a potem zaczął delikatnie wodzić palcami, naciskając kamień to tu, to tam.

Czekałem cierpliwie, aż wreszcie Pierwszy stęknął, wbił paznokcie w mur i z wysiłkiem wyciągnął jedną z cegieł. Przyświeciłem lampką i zobaczyłem, że cegła skrywała małą, stalową dźwigienkę. Pierwszy szarpnął nią, a wtedy coś w ścianie chrupnęło i otworzyły się tajne drzwi prowadzące do niewielkiej komórki.

– Kto by pomyślał? – Pokręcił głową Pierwszy. – Na takim, prawda, zadupiu!

– Nooo – odparłem, bo faktycznie trzeba być dobrym rzemieślnikiem, by wykonać tak sprytnie zabezpieczony schowek.

Jasne, że w bogatym, kupieckim domu w Hezie byłoby to zupełnie normalne, ale tu nie oczekiwaliśmy takiej niespodzianki. Jednak prawdziwą niespodzianką było to, co ujrzałem w środku. Na równo zawieszonych półkach leżały słoiczki z ziołami, stały buteleczki z różnokolorowymi miksturami, a na wbitych w ścianę haczykach suszyły się następne rośliny.

– Proszę, proszę – powiedziałem i przyjrzałem się roślinom. – Tojad, sporysz, wilcza jagoda, ładnie, Pierwszy, co?

– Ładnie, Mordimer – przytaknął. – Ale właściwie: co ładnie? – spytał po chwili zastanowienia.

– Nasza śliczna Loretta jest trucicielką, mały – powiedziałem. – A cóż to takiego?

Zajrzałem do słoiczka i powąchałem zawartość.

– Shersken – naprawdę się zdziwiłem. – Skąd ona ma shersken?

Shersken był mieszaniną pewnych ziół, przygotowywaną w specjalny i dość skomplikowany sposób. Mieszaniną, którą bardzo sobie ceniłem, jako przydatną broń. Bowiem shersken ciśnięty w oczy wroga powodował niemal natychmiastową, choć tymczasową, ślepotę. Jednak mieszanina miała i inne walory. W małych dawkach, pita jako gorący wywar, leczyła wzdęcia i pomagała na kaszel.