W nieco większych dawkach powodowała powolną śmierć. Człowiek, któremu dodawano shersken do jedzenia lub napojów, wypalał się powoli, niczym woskowa świeca i tylko fachowiec potrafił poznać, że zabija go trucizna.
– Czyli to ona – powiedział Pierwszy.
– Zgłupiałeś? – westchnąłem. – Od kiedy pod wpływem trucizn twoje ciało zżerają robale, co?
– Ale spalimy ją, prawda, Mordimer?
– Na miecz Pana naszego! – nie wytrzymałem. – Dlaczego ją mamy spalić, mały? Ona jest cholerną trucicielką, a nie żadną czarownicą!
Cofnąłem dłoń z latarnią i zobaczyłem, że Pierwszy nie ma najmądrzejszego wyrazu twarzy.
– Ale kogoś spalimy, Mordimer, prawda?
– Ano tak – powiedziałem, zamykając drzwiczki. – Kogoś na pewno spalimy. Ale teraz morda w kubeł. Nic nie znaleźliśmy, zrozumiano?
Pokiwał gorliwie głową i dokładnie wpasował wyjętą z muru cegłę na właściwe miejsce.
W celi Loretty śmierdziało jak diabli. Cóż, nawet piękne kobiety muszą gdzieś załatwiać naturalne potrzeby, a ona miała do dyspozycji tylko przerdzewiały cebrzyk. I tak dobrze, bo widziałem już więźniów śpiących na klepisku stworzonym z warstwy od lat nie sprzątanych i zaschniętych odchodów. Można powiedzieć, że tutaj miała jaśniepańskie wygody.
Kiedy usłyszała hurgot klucza w zamku (strażnik znowu sobie nie mógł z nim poradzić), poderwała się ze słomy, na której leżała.
– Jesteś wolna – powiedziałem. – Oskarżenie o czarostwo i zabójstwa zostaje oddalone.
Patrzyła na mnie, jakby do końca nie rozumiała, co mówię. Zgarnęła z czoła niesforny kosmyk splątanych włosów.
– Tak po prostu? – zapytała wreszcie cicho.
– A cóż więcej można powiedzieć? – Wzruszyłem ramionami. – Umiesz pisać?
Skinęła głową.
– Przygotuj więc listę wyrządzonych ci szkód. Dopilnuję, aby kasa miejska wypłaciła się co do grosza.
Uśmiechnęła się, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że to wszystko jest prawdą, a nie żartem bądź torturą.
– Przygotuję – powiedziała z zawziętością w głosie. – O, na pewno przygotuję…
– Aha i jeszcze jedno – powiedziałem, stojąc już na progu. – Twoja piwnica nie jest najbezpieczniejszym miejscem pod słońcem. Na twoim miejscu nie schodziłbym do niej bez zbędnej potrzeby.
Nie zadałem sobie nawet trudu, by obejrzeć się i zobaczyć jej minę.
Teraz mogłem spokojnie wrócić do oberży. Drugi siedział pijany w sztok i popijał na przemian to z kufla pełnego piwa, to z kubka pełnego gorzałki. Opowiadał jakąś wielce nieprzyzwoitą historię, a jego współbiesiadnicy zaśmiewali się do rozpuku. Drugi, jeśli tylko chce, potrafi zjednywać sobie ludzi. To przydatne w naszym fachu. Teraz siedziało przy jego stole sześciu mężczyzn, i założę się, że żaden z nich nie pamiętał już, iż Drugi jest pomocnikiem inkwizytora. Ciekaw tylko byłem, czy jego pijaństwo na coś przyda nam się w pracy. Znając Drugiego, mogłem mieć nadzieję, że jednak się przyda.
Wszedłem do oberży, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, ale Drugi oczywiście dostrzegł mnie i ledwo zauważalnie skinął głową. Wspiąłem się po schodach do mojego pokoju i położyłem w butach na łóżku. Chciało mi się spać, ale wiedziałem, że jeszcze nie zakończyliśmy dnia. Potem będzie czas na sen, dobre picie, dobre żarcie, a może i małe co nieco. Chociaż kiedy przypomniałem sobie dziwkę, jaką burmistrz sprowadził chłopakom, uznałem, że lepszą zabawę można mieć z kciukiem i jego czterema córkami.
Już po chwili usłyszałem ciche pukanie i do środka wszedł Drugi. Teraz nie sprawiał wrażenia ani pijanego, ani rozbawionego.
– Co tam, mały? – zapytałem. – Siadaj sobie.
Usiadł na zydlu, potrząsnął butelką, po czym odszpuntował ją i łyknął solidnie.
– Jak już zacznę, to nie mogę przestać – powiedział tonem wyjaśnienia. – Bałem się podpytywać za bardzo, ale coś tam niby wiem…
– No? – zachęciłem go.
– Jest taki człowiek w miasteczku. Niby lekarz, podobno go kiedyś nawet wzywali do okolicznej szlachty. Ma książki, Mordimer, dużo książek…
– Ja też mam książki w Hezie. – Wzruszyłem ramionami. – I co z tego?
– Ty tak, ale tutaj? Mówią też, że smalił cholewki do tej małej, ale raczej był niby nie zanadto śmiały…
– To już coś – powiedziałem.
– I najlepsze, Mordimer – uśmiechnął się i pstryknął palcami.
– Wal.
– To brat pieprzonego burmajstera. Przyrodni, bo przyrodni, ale zawsze niby brat.
– Ha! – Spuściłem nogi z łóżka. – Dobrze się spisałeś, mały. Idź teraz spokojnie pić, a my złożymy wizytę panu doktorowi. Jak wszystko dobrze pójdzie, niedługo rozpalimy tu przyzwoity stos. Albo w Hezie – dodałem po chwili.
Doktor mieszkał niedaleko rynku, więc konie, rzecz jasna, zostawiliśmy w stajni. Niech sobie odpoczywają i żrą smaczny owiesek, bo niedługo czeka je znowu długa droga. I tak dobrze, że słońce wysuszyło nieco te przeklęte błota, i miałem nadzieję, że dalszą część podróży odbędziemy w przyzwoitszych warunkach. No, ale wcześniej należało załatwić wszystkie sprawy tutaj, w tym całym Thomdalz. Swoją drogą, co za barbarzyńska nazwa, mili moi.
Szliśmy przez rynek, a ja widziałem ścigające nas spojrzenia. Nie, żeby ktoś przyglądał się jawnie i bezczelnie, stał, mrużąc ślepia i obserwując nasze kroki. Co to, to nie, moi drodzy. Ludzie wyglądali zza okiennic, wychylali cichcem głowy z zaułków. Niedobrze jest być zbytnio ciekawym inkwizytorskiej pracy, bo zawsze inkwizytor może zaprosić do siebie, prawda? A przynajmniej tak właśnie sobie to wszystko wyobrażają prostacy.
Dom doktora był murowany i solidny. Zbudowany z dobrej, czerwonej, równiutko ułożonej cegły. Posiadłość otaczał drewniany płot, wysoki, bo sięgający ciut powyżej mojej głowy. W sadzie rosło kilka zdziczałych jabłonek i jedna wiśnia obsypana jak trądem zeschłymi, małymi wisienkami.
– Zawołany ogrodnik z doktora – rzekł Kostuch.
Pchnąłem drewnianą furtę i weszliśmy do ogrodu. Z rozchwierutanej budy wyskoczył pies o zjeżonej, skołtunionej sierści. Nawet nie zaszczekał, ani nie zawarczał, tylko od razu rzucił się na nas. Nie zdążyłem nic zrobić, a już usłyszałem cichutkie zawodzenie i grot trafił zwierzę prosto w pierś. Pies skręcił się w powietrzu i zwalił na ziemię martwy, z pierzastym bełtem sterczącym wśród brudnego futra.
– Dobra robota, mały – powiedziałem.
Weszliśmy na ganek po drewnianych, wygładzonych czasem i podeszwami butów schodach. Zastukałem silnie do drzwi. Raz, drugi, a potem trzeci.
– No cóż, Kostuch… – powiedziałem, ale nie zdążyłem dokończyć, kiedy ze środka usłyszeliśmy człapanie, a potem głos, który brzmiał jakby ktoś przeciągał pilnikiem po szkle.
– Kogo diabli niosą?
– Otwieraj, człowieku – powiedziałem. – W imieniu Świętego Officjum.
Za drzwiami zapanowała cisza. Długa cisza.
– Kostuch – rzekłem spokojnie. – Będziesz jednak musiał…
– Już otwieram – powiedział głos ze środka. – Chociaż nie wiem, czego może chcieć u mnie Święte Officjum.
Usłyszeliśmy chrobot odsuwanej zasuwy. Jednej, drugiej, potem trzeciej. Jeszcze potem szczęknął klucz przekręcany w zamku.
– Twierdza, co? – zadrwił Kostuch.
Drzwi uchyliły się i zobaczyłem mężczyznę o chudej, porośniętej siwawą szczeciną twarzy. Miał czarne, bystre oczy.
– Niech no się przyjrzę… Taaak, widziałem was, mistrzu inkwizytorze, na rynku. – Usłyszeliśmy brzęk zwalnianego łańcucha i drzwi otworzyły się szerzej. – Zapraszam do środka.