Z wnętrza buchnęło smrodem… I to nie zwyczajnym smrodem gnoju, niepranej odzieży, niemytych ciał, czy zepsutego pożywienia, którego można by się spodziewać. O, nie, moi drodzy, to był inny smród. W tym domu warzono zioła, palono siarkę, stapiano ołów. Nasz doktor zajmował się widać i medycyną, i alchemią. To zresztą często szło w parze, a Kościół nie widział w tym nic złego. Do czasu, rzecz jasna.
– Proszę, proszę… – Doktor zobaczył nagle twarz Kostucha i głos uwiązł mu w gardle.
Weszliśmy do sieni, a potem do wielkiego, zagraconego pokoju. Naczelne miejsce zajmował ogromny stół, a na nim piętrzyły się retorty, butelki i buteleczki oraz słoiki i kociołki. Nad dwoma palnikami, jednym dużym, a jednym maleńkim, coś wisiało w kotłach, bulgotało i wydobywał się stamtąd duszący smród. Zobaczyłem kilka rozrzuconych ksiąg, w rogu pokoju, w sporym stosie leżały następne. W klatce siedział przerażony szczur o małych, błyszczących oczkach, a na krawędzi stołu leżała zręcznie spreparowana głowa lisa. W ciemnym kącie szczerzył zęby wypchany wilczek. Zbliżyłem się i zobaczyłem, że wypychacz był prawdziwym mistrzem w swoim fachu. Szczenię wyglądało jak żywe, nawet cytrynowo żółte, szklane ślepia zdawały się pałać morderczym blaskiem.
– Świetna robota – powiedziałem.
– Miło mi – odchrząknął gospodarz. – Pozwólcie, mistrzu, że się przedstawię. Jestem Joachim Gund, doktor medycyny Uniwersytetu w Hez-hezronie i przyrodnik.
– Cóż sprowadziło uczonego do takiego miasteczka? – zapytałem uprzejmie.
– Pozwólcie, panowie – chrząknął znowu – do innej izby. Nie jestem zwyczajny gości, więc tak tu wszystko wygląda…
– Widziałem gorsze rzeczy – odparłem, a Kostuch roześmiał się.
– Tak, tak. – Doktor wyraźnie pobladł, chociaż miał ziemistą cerę.
Pokoik, do którego nas wprowadził, był również nad wyraz zagracony, ale przynajmniej nie śmierdziało tam tak bardzo, jak w dużej izbie. Kostuch i bliźniak usiedli na wielkiej, okutej mosiądzem skrzyni, ja rozparłem się w obstrzępionym fotelu, a doktor przycupnął na zydlu. Wyglądał niczym chudy, wygłodzony ptak, który zaraz zerwie się do lotu.
– Czym mogę wam służyć, dostojny mistrzu? – zapytał. – Może naleweczki?
– Dziękuję – odparłem. – Łatwo się chyba domyślić, że zgony Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera, dobrze zapamiętałem nazwiska, prawda?, wzbudziły niepokój Świętego Officjum. Rad bym wiedzieć, co człowiek uczony, jak wy, sądzi o tych przypadkach?
– Ha! – Zatarł dłonie, mimo że w izbie było ciepło.
– Od początku mówiłem, że Loretta jest niewinna, ale kto by tam chciał słuchać…
– Komu mówiliście? – zagadnął niewyraźnie Kostuch, bo obgryzał sobie właśnie paznokieć.
– Aaaa… komu? – stropił się wyraźnie doktor. – Tak w ogóle mówiłem. To wszystko ludzka głupota. Bajędy. Wymysły. Fantasmagorie. – Spojrzał na mnie, jakby chcąc się upewnić, czy rozumiem ostatnie słowo.
Rozumiałem.
– Czyli: nic się nie stało? – uśmiechnąłem się łagodnie.
– Nie tak, żeby nic, bo pomarli. Ale z naturalnych przyczyn mistrzu! Peter dawno chorował na kaszel i spluwał krwią, Dietrichowi nie raz przystawiałem pijawki, tymczasem Balbus obżerał się do nieprzytomności, a miał kłopoty z wypróżnianiem. Źle żyli, mistrzu. Niezdrowo.
– Taak – pokiwałem głową. – A białe, grube robaki?
– Robaki – wypluł to słowo, jakby było nieprzyzwoite. – Czego to ludziska nie wymyślą?
– Na przykład wasz brat, burmistrz – poddałem.
– No tak – przyznał niechętnie. – Ale ja w to nie wierzę.
– Nie wierzycie – powtórzyłem – no cóż… Pozwolicie, że rozejrzymy się trochę?
– Rozejrzycie? – Znowu pobladł. – Ja nie wiem, czy macie…
– Mamy – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Wierzcie, że bardzo mamy.
– Cóż. – Zatarł po raz kolejny dłonie. Zauważyłem, że palce ma pokryte sinymi i białymi odbarwieniami. – Skoro tak…
– Skoro tak, to tak – uśmiechnąłem się samymi ustami i wstałem. – Zobaczmy najpierw strych i piwnicę.
– Na strychu tylko kurz, pająki i szczury – rzekł szybko doktor. – Wierzcie mi, że jedynie się wybrudzicie i namęczycie…
– Pokazuj ten strych – warknął Kostuch.
– Nie, Kostuch, spokojnie – powiedziałem. – Skoro doktor mówi, że strych taki nieprzytulny, zejdźmy do piwnicy.
– Dd-do piwnicy? – zająknął się Joachim Gund.
– Czemu nie? A zresztą – udałem, że się zastanawiam. – Wy, doktorze, pokażecie moim asystentom piwnicę, a ja w tym czasie rozejrzę się po obejściu.
Wiedziałem, że nic nie znajdziemy ani w piwnicy, ani na strychu. Doktor Gund celowo prowadził nas w maleńką pułapkę. Jego zakłopotanie wydawało się bardzo prawdziwe, ale dałbym sobie głowę uciąć, że tylko udawał. Oczywiście, był poruszony naszą wizytą, lecz liczył, że zmęczymy się, przeszukując piwnice oraz strych, i damy mu wreszcie spokój. W końcu mógł spodziewać się, że Inkwizycja prędzej, czy później zawita do domu lekarza, dziwaka i alchemika. I tego wszystkiego nie zamierzał przed nami kryć. Retort, doświadczeń, eksperymentów. Zobaczcie, nie mam nic, co warto byłoby zataić – wydawał się mówić. Bardzo sprytne, mili moi, ale czułem w tym wszystkim fałsz.
Wyszedłem na zewnątrz i rozejrzałem się. Martwy pies leżał w połowie drogi do furtki, tak jak go zostawiliśmy. Skierowałem się na tyły obejścia. Uchyliłem drzwiczki i zajrzałem do komórki, gdzie leżały równiutko ułożone sosnowe szczapy oraz dębowe bale z obłażącą korą. Przy ścianie stały widły, grabie z wyłamanym środkowym zębem i szpadel z łopatą poznaczoną zaschniętym błotem. Nic ciekawego.
W cieniu rozłożystego kasztana zobaczyłem starannie ocembrowaną studnię. Uniosłem drewnianą klapę i zajrzałem w głąb. Osiem, dziewięć stóp ode mnie lśniło oczko wody. Widywałem już kryjówki ulokowane pod powierzchnią wody w studni, ale nie wydawało mi się, aby szanowny doktor miał siłę i chęci na lodowate kąpiele. Nie mówiąc o tym, że na gładkim murze cembrowiny nie było żadnych uchwytów ani klamer, które pomagałyby przy wchodzeniu i schodzeniu. Gdzie więc kryła się jaskinia czarownika? Ha! Oto dobre pytanie. Czyżbym jednak się mylił, a Joachim Gund nie był tak cwany, na jakiego wyglądał, i zajmował się mroczną sztuką w piwnicy lub na strychu?
Przeszedłem się wolno wzdłuż drewnianego ogrodzenia, a potem przemierzyłem ogród wzdłuż oraz wszerz i po przekątnej. Nic nadzwyczajnego. Zaniedbany i zachwaszczony kwietnik, małe, przegniłe jabłuszka brązowiejące w nie koszonej trawie, kilka krecich kopczyków, paręnaście garści pękniętych kasztanów. Spacerując, uważnie patrzyłem pod nogi, ale wszędzie zwycięsko się pieniły trawa i chwasty. Szukałem jakiegoś śladu. Na przykład klapy przysypanej ziemią i przyłożonej wyciętym pasem trawy. Ale nie było nic. Cóż, nadszedł więc czas modlitwy. Uklęknąłem pod drzewem i starałem się wyciszyć myśli. Wsłuchałem się w leciutki szum wiatru, który przepływał obok mnie i przeze mnie.
– Ojcze nasz – zacząłem – któryś jest w Niebie. Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w Niebie, tak i na ziemi.
Przymknąłem oczy i powolutku czułem, że spływa na mnie Moc. Pomimo zaciśniętych powiek zaczynałem widzieć. Gałęzie drzew majaczyły gdzieś pośród zielonych i żółtych rozbłysków.
– Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i daj nam też siłę, abyśmy nie przebaczali naszym winowajcom.
Wybuchy czerwieni ogarnęły prawie wszystko, ale spod nich widziałem już zarys dachu domu i zieleń trawy. Cały obraz migotał, trząsł się i zmieniał, ale wiedziałem, że muszę wytrwać. Pomimo, że jak zwykle pojawił się brat modlitwy – ból. Uderzył niespodziewanie, wraz z falą czerwieni. Tak jakby przypłynął na galerze o szkarłatnych żaglach. Omal nie przerwałem modlitwy i nie otworzyłem oczu.