Выбрать главу

A jednak wylądowaliśmy w Thomdalz dokładnie w chwili, w której wylądować powinniśmy. I odkryliśmy niezłe bagno, mili moi. Któż teraz może powiedzieć, że Aniołowie nie dbają, by prostować nasze ścieżki?

Powoli wertowałem księgi. Dla człowieka nie szkolonego już samo zerknięcie na ich treść mogłoby być zgubne. Bo w jaki sposób wyrzec się władzy? Jak zrezygnować z panowania nad ludzkim życiem, nad uczuciami? Ha! Dobre pytanie. Zastanawiacie się, mili moi, czy inkwizytorów nie kusiło czasem, by skorzystać z zakazanej wiedzy? Och, kusiło i to bardzo. A niektórzy, ku swemu nieszczęściu, pokusie tej ulegali. Czasami nawet z zacnych pobudek, ale czarnej magii nie można wykorzystać w dobrych celach. Tylko nie każdy to rozumiał, mimo lat szkolenia i rad mądrych wykładowców. Inkwizytorium nie wyciągało tych (rzadkich, powiedzmy szczerze) wypadków na światło dzienne. Nie wyobrażacie sobie chyba, by inkwizytor mógł spłonąć na stosie ku uciesze gawiedzi? Po prostu zabierano go w jedno z naszych sekretnych, ustronnych miejsc, gdzie pracowali najwierniejsi z wiernych i najzaufańsi z zaufanych. I tam, w poczuciu miłości i współczucia, rozmawiano z nim tak długo, póki nie wyznał wszystkich grzechów i nie wyjawił, jak doszło do tego, że skręcił z drogi prawa na drogę występku. A kiedy nie miał już żadnej własnej myśli, pozwalano mu umrzeć śmiercią pełną oczyszczającego bólu.

Wreszcie znalazłem przepis, o który mi chodziło, a który z takim powodzeniem zastosował doktor Gund. Procedura rzucenia uroku „białych robaków” była skomplikowana, a sam przepis zawiły i nie do końca jasny. Nie szkodzi. Doktor opowie dokładnie, jak przeprowadził eksperyment. Wyznam wam w zaufaniu, moi mili, że nie tylko odnajdujemy czarnoksięskie księgi. Maluczkim wydaje się, że również je niszczymy. Nic bardziej błędnego. Na stosach płoną falsyfikaty lub egzemplarze dzieł, których kopie już mamy. Bo w najbardziej strzeżonej bibliotece Inkwizytorium są one wszystkie – wszystkie zakazane dzieła. O wskrzeszaniu martwych i przyzywaniu demonów, o klątwach i czarach, o bluźnierczych modlitwach, o urokach i truciznach. Tam, za grubymi murami jednego z klasztorów, stoją rząd przy rzędzie księgi, pieczołowicie konserwowane przez starych bibliotekarzy. Każdy inkwizytor na koniec szkolenia ma prawo wejść do biblioteki. Aby ujrzeć potęgę zła i po raz pierwszy z życiu zmierzyć się z jego ogromem.

Powiem więcej. Inkwizytorzy nie poprzestają na wiedzy czerpanej z kacerskich, heretyckich i demonicznych ksiąg. Po przesłuchaniach oskarżonych piszemy własne komentarze i wyjaśniamy niektóre z bardziej skomplikowanych receptur. Podobno część z nich jest nawet sprawdzana w praktyce. Podobno istnieje w Inkwizytorium specjalna, tajna grupa inkwizytorów, którzy wypróbowują każdy z przepisów. Podobno, bo o tym się nie mówi o tym nie powinniśmy nawet myśleć.

Westchnąłem. Czas było opuścić przemiły domek doktora Gunda. Pozostawały sprawy natury, powiedzmy, organizacyjnej. Wiedziałem, że trzeba zrezygnować z dalszej podróży i zawrócić do Hezu. Z bagażem w postaci czarownika oraz jego księgozbioru, co oznaczało, że burmistrz będzie musiał dostarczyć co najmniej dwa juczne konie. Cóż, zapewne stać go na to… Jeśli tylko przerażony przyłapaniem brata nie zwieje z miasteczka. Może jego należałoby również zabrać przed sąd biskupi? A może powinienem przeprowadzić pierwsze przesłuchanie jeszcze na miejscu? Tylko, widzicie, niezbyt to wygodne przewozić kilkadziesiąt mil człowieka, którego już przesłuchano. A nie chciałem, aby mi umarł po drodze. W końcu śmiem uważać się za profesjonalistę…

Wstałem, zamknąłem uchylne drzwiczki, potem całą komórkę. Powlokłem się do miasteczka, a była już noc i znowu zaczął siąpić deszczyk. Postanowiłem, że najpierw zajrzę do aresztu. Na górze, przy stole, siedział Kostuch, popijał coś z metalowego kubka i z bardzo poważną miną ćwiczył tasowanie kart. Na mój widok zerwał się na równe nogi.

– Mordimer! Jak się czujesz? – Spojrzał w moją twarz. – Ouaaa – dodał.

– Właśnie – powiedziałem. – Właśnie tak się czuję. Gdzie doktor?

– Na dole. Drugi go pilnuje.

– Dobra. Szoruj do domu doktora i waruj przy komórce na drewno. I niech Bóg cię broni, żebyś ruszył się stamtąd na krok. Rozumiesz? Nie w domu, w środku, tylko w komórce!

– Dobra, dobra, Mordimer, rozumiem. Znalazłeś coś?

Spojrzałem na niego takim wzrokiem, że nic już nie mówiąc, poderwał się i ruszył w stronę wyjścia. Zgarnąłem ze stołu klucze do aresztu i odemknąłem drzwi.

– Kto tu? – Usłyszałem czujny i trzeźwy głos Drugiego.

– Na miecz Pana, bliźniak, nie zastrzel mnie!

Zszedłem po schodach. Doktor Gund nie tkwił co prawda w dybach, bo widać nie znaleźli ich w mieście (Swoją drogą, co to za miasto? Dyb w nim nie znaleźli!), ale leżał nagi i rozciągnięty na stole przygotowanym poprzednio z myślą o przesłuchaniu Loretty. Czarownik miał zakneblowane usta, a dłonie i stopy mocno przytroczone do metalowych klamer. Bliźniak założył mu nawet pętlę na szyję, żeby nie mógł poruszać głową. Poza tym moi chłopcy ogolili całe ciało doktorka i nie zrobili tego specjalnie delikatnie, bo na podbrzuszu, głowie i pod pachami miał rany od tępej brzytwy i sine wybroczyny. Nie wierzyłem, co prawda, aby diabeł miał się ukrywać we włosach przesłuchiwanego i stamtąd udzielać mu dobrych rad, ale przesąd był na tyle silny, że nie zamierzałem z nim walczyć ani nikogo ganić.

– Ale ty wyglądasz, Mordimer – Bliźniak spojrzał na mnie z wyraźnym, choć niespodziewanym współczuciem.

– Daruj sobie – mruknąłem i spojrzałem w twarz Gunda.

Patrzył na mnie wybałuszonymi i pełnymi bólu oczyma, bo nikt nie zatroszczył się, by poluzować mu więzy. Sam więc to zrobiłem. Nie ze źle pojmowanego miłosierdzia. Po prostu będę miał z niego więcej pożytku, kiedy poradzi sobie z samodzielnym chodzeniem. W końcu czekała nas długa droga do Hezu.

– Idę się przespać – powiedziałem. – A ty siedź tutaj. – Drugi skrzywił się, słysząc moje słowa, ale nic nie powiedział. – Gdzie podziałeś brata?

– Niby śpi, cholera! Powiedział, że zmęczyło go szukanie…

– Ja mu się zmęczę – odparłem, ale machnąłem tylko ręką.

Przyjrzałem się jeszcze raz rozłożonemu na stole Rundowi. Nagi i chudy, z wystającymi żebrami, skurczonym przyrodzeniem i śladami po zacięciach tępej brzytwy nie wygnał na potężnego czarownika. A jakby nie patrzeć, był nim.

* * *

Obudził mnie jednostajny łomot deszczu o okiennice. Cóż, niedługo trwała ładna pogoda. Oczywiście stos można przygotować i rozpalić również podczas ulewy, ale wierzcie mi, że najpiękniejsze widowisko odbywa się w czasie letniego, bezchmurnego wieczoru, kiedy czerwień płomieni współgra z czerwienią zachodzącego słońca. Ale tutaj – w Thomdalz – i tak nie mieliśmy zamiaru rozpalać stosu.

Otworzyłem okiennice. Rynek znowu przypominał bajoro. Dwie wychudzone świnie pałętały się na jego środku, a jedna ocierała się bokiem o metalowy słup.

– Co za dziura – mruknąłem do siebie i wyszedłem na korytarz zawołać karczmarza.

Nigdzie się nie spieszyliśmy, więc kazałem przygotować kadź z gorącą wodą, ług oraz brzozowe witki. I dobre śniadanie. Po modlitwie zawsze mam piekielny apetyt i teraz też czułem, że zjadłbym konia z kopytami. Pławiłem się do późnego rana i tylko od czasu do czasu wołałem służebną dziewkę, żeby doniosła gorącej wody. Leżałem tak sobie w drewnianej kadzi wypełnionej wrzątkiem, żarłem z glinianej michy kaszę z wieprzowym mięsem i zapijałem zimnym piwem. Och, było mi dobrze, mili moi, ale wiedziałem, że to tylko krótki moment wytchnienia w znojnym życiu Bożego sługi.