W końcu wyszedłem z kąpieli, kazałem Pierwszemu, żeby zmienił brata stróżującego w areszcie, a sam postanowiłem odwiedzić burmistrza. Co prawda zarówno on, jak i ksiądz próbowali dotrzeć do mnie poprzedniego dnia, ale surowo zakazałem karczmarzowi kogokolwiek wpuszczać na piętro. I, jak widać, spisał się dobrze.
Burmistrza i księdza nie musiałem długo szukać. Siedzieli w izbie, przy dzbanku piwa i nie wyglądali na zadowolonych z życia.
– Witajcie, panowie – powiedziałem, przygładzając mokre jeszcze włosy. – Cóż was sprowadza tak rano?
– Mmmm-ój bbraaa… – zaczął burmistrz.
– Mam nadzieję, że miał pan solidne powody, by uwięzić szanowanego obywatela naszego miasta, mistrzu inkwizytorze – powiedział ksiądz cicho.
Tym razem oczy miał spuszczone, patrzył w blat stołu i mówił z pokorą. I miał rację. W końcu przednie zęby już stracił.
– Doktor Gund jedzie wraz ze mną do Hez-hezronu, gdzie zostanie poddany dokładnemu badaniu…
Burmistrz jęknął głucho i opadł na krzesło.
– Do waszej wiadomości powiem tylko, że oskarżony jest o praktykowanie czarnej magii, posiadanie zakazanych ksiąg, potrójne zabójstwo i herezję. Ty, księże, również przygotuj się do drogi. Masz stawić się za trzydzieści dni od dzisiaj u Jego Ekscelencji biskupa. Zostaniesz poddany przesłuchaniu, mającemu na celu wyjaśnienie, jak się mogło stać, że pod twoim nosem praktykował czarownik. A ty – Podszedłem tak blisko niego, że mogłem go dotknąć. – Oskarżyłeś niewinną kobietę.
Cofnął się o krok i potrącił krzesło.
– Nnnie wiedziałem – zająknął się. – na Boga żywego, inkwizytorze…
– Cisza! – rozkazałem. – Nie zostałeś jeszcze o nic oskarżony.
– Burmistrzu – powiedziałem po chwili milczenia. – Oto rozliczenie kosztów, jakie ma pokryć kasa miejska.
Podałem mu kartę papieru, którą jeszcze wczorajszej nocy pieczołowicie wypełniłem cyframi.
Burmistrz wziął obojętnie dokument, ale kiedy na niego spojrzał, zbladł.
– Tttto nnnie możż-że…
– Może, może – powiedziałem. – Wszystko zgodnie z prawem i obyczajem. Potrzebne będą mi też trzy juczne konie. Tylko żadne tam kulawe, wygłodzone chabety, rozumiemy się?
– Rrrooo…
– I dobrze. Z nakazu Świętego Officjum nie wolno ci opuszczać Thomdalz – dodałem. – Złamanie tego zakazu równoznaczne będzie z przyznaniem się do współuczestnictwa w zbrodniach czarownika.
Jeśli to możliwe, pobladł jeszcze bardziej.
– To wszystko – powiedziałem. – Wypłata i konie mają być gotowe na jutro rano. O świcie wyruszymy.
– To ogromna suma, mistrzu inkwizytorze – znowu cicho rzekł ksiądz.
– Przysługuje wam zażalenie od mojej decyzji do Jego Ekscelencji biskupa – powiedziałem obojętnym tonem. – Ty, księże, stawisz się tam za miesiąc, więc będziesz miał okazję przedyskutować tę kwestię.
Wyszedłem z karczmy, zastanawiając się, czy proboszcz parafii świętego Sebastiana w Thomdalz odwiedzi nasz uroczy Hez-hezron. Jeśli tego nie zrobi, trzydziestego dnia biskup wyda za nim list gończy, który zostanie rozesłany do wszystkich oddziałów Świętego Officjum, do kościołów, do klasztorów i posterunków justycjariuszy. Świat stanie się bardzo malutki dla czarnobrodego księżuli, a i rozmowa, jeśli do niej dojdzie, będzie miała od razu nieprzyjemny przebieg.
Wysłałem Drugiego, żeby razem z Kostuchem spakowali wszystkie księgi doktora Gunda. W zasadzie powinienem to zrobić sam, ale coś powstrzymywało mnie przed złożeniem powtórnej wizyty w jego domu. Pamięć o modlitwie była jeszcze zbyt świeża i zbyt silna. Zresztą chłopcom mogłem zawierzyć. Książki nie były tym, co mogłoby ich zainteresować, chociaż wszyscy umieli czytać i nawet trochę pisać. Oczywiście mogłem sobie wyobrazić, że któremuś strzeli do łba zabrać cenny wolumin w celu sprzedania go na czarnym rynku. Mogłem sobie też wyobrazić, że kamień z nieba spadnie prosto do mojej kieszeni. Chłopcy doskonale wiedzieli, gdzie kończą się żarty z poczciwym Mordimerem, a gdzie zaczyna się praca, za której złe wykonanie, ten sam poczciwy Mordimer posłałby ich bez mrugnięcia okiem na stos.
Czekała mnie jeszcze pewna wizyta. Szczerze mówiąc, nie do końca konieczna. Ale chciałem zobaczyć, jak poradziła sobie na wolności Loretta. A poza tym uważałem, że powinniśmy na do widzenia zamienić kilka ostatnich słów.
Drzwi domu Loretty były już całe i trzeba przyznać, że uwinęła się szybko z tym problemem. Miejscowy cieśla pewnie zdarł z niej, ile wlezie, chociaż może samą nagrodą był fakt, że jako jeden z pierwszych mógł porozmawiać z kobietą, której omal nie spalono na stosie? W każdym razie z całą pewnością będzie miał o czym gawędzić w karczmie.
Zastukałem grzecznie i spokojnie czekałem na odpowiedź. Usłyszałem w sieni szybkie kroki, a potem niespokojny głos.
– Kto tam?
– Mordimer Madderdin – odparłem, a ponieważ nie byłem pewien, czy zapamiętała moje imię, dodałem – inkwizytor.
Być może nie pokusiłem się o najszczęśliwsze wyjaśnienie, bo usłyszałem tylko jak szybko i gwałtownie wciągnęła powietrze w płuca. Ale później otworzyła drzwi. Tym razem miała włosy spięte w wysoki kok i była blada jak trup.
– Przyszliście po mnie, inkwizytorze? – zapytała.
– Czy mogę wejść?
Usunęła się z progu, a potem starannie zamknęła za mną drzwi.
– Proszę do pokoju… tam nie jest… – urwała – ale sami widzieliście.
– Ano widziałem. – Wszedłem do środka i zauważyłem, że zdążyła już częściowo posprzątać bałagan, który zostawili ludzie burmistrza oraz kochający sąsiedzi.
– Chcecie mnie spalić? – Oparła się plecami o ścianę i widziałem, jak zagryza usta.
– Spalić, moje dziecko? – Wzruszyłem ramionami. – A za cóż to? Kara za trucicielstwo jest zupełnie inna. Prawo mówi, że przestępcę należy gotować żywcem w wodzie lub oleju, i nie ma prawa umrzeć zanim nie przyjrzy się dokładnie własnym ugotowanym stopom. Osobiście preferuję olej, gdyż ma wyższą temperaturę wrzenia, co skazanemu dostarcza niepowtarzalnych wrażeń.
Chyba zrobiło jej się niedobrze, ale nic nie powiedziała.
– Jednak tym, Loretto, zajmują się świeckie sądy. Ława miejska, burgrabia, czasem sądy książęce. Ja jestem inkwizytorem i nie myślisz chyba, że będę biegał za każdą małą trucicielką w Hezie i okolicach – zaśmiałem się, bo mnie samemu wydało się to dość zabawne.
– Nie chcecie mnie aresztować? – zdawała się nie rozumieć.
– Mąż? – zapytałem. – To był mąż, nieprawdaż? Teraz i tak nic by nie udowodniono, ale za samo posiadanie sherskenu napiętnowano by cię żelazem.
– Mąż – przyznała po chwili cicho. – Bił mnie, zaciągał długi…
– Nie interesuje mnie twoja historia. – Uniosłem dłoń. – Chciałem tylko się upewnić. Otrułaś męża, korzystałaś z wolności i hojności zalotników, a wtedy pojawił się Gund. Uczony doktor o wyglądzie złachanego ptaka. Czy ośmielił się w ogóle zalecać do ciebie, czy też pozabijał tych trzech małych, biednych skurwysynów z czystej zazdrości? Licząc, że kiedy będziesz sama, łatwiej pozyska twoje względy? Hmmm… Zresztą nie pytam ciebie, bo mam nadzieję, że nie wiesz. Wszystkiego dowiem się już w Hezie.
Spojrzała na mnie i wolno zaczęła rozpinać haftki wysokiego, zapiętego pod szyję adamaszkowego kaftanika. Sporo było tych haftek. Pod spodem miała białą bluzkę.
– Loretto – powiedziałem łagodnym tonem. – Nie musisz kupować mojego milczenia ani mojej przychylności, bo dla mnie twoja sprawa jest zamknięta. Znalazłem czarownika i tylko to jest teraz ważne. A ty… ty jesteś po prostu niewinna.