– Tak, chyba tak – odparł tym razem niepewnie. – Czuję tu dużo bólu, Mordimer, ale to było bardzo dawno temu.
Bliźniacy stanęli przed potężnymi stalowymi drzwiami. Lśniącymi, jakby nie ruszył ich upływ lat. Drzwi jak drzwi, tyle że nie było żadnej klamki ani zamka, ani rygla. Metalowa płyta wbudowana w ścianę. Kostuch ostrożnie dotknął metalu dłonią.
– Kto nie boi się śmierci? – spytał głos dobiegający zewsząd i znikąd.
Bliźniacy rozejrzeli się nerwowo i obnażyli sztylety.
– Umarli – odpowiedziałem, bo zagadka była prosta, a znajdowanie odpowiedzi na tego typu pytania było częścią mojej edukacji.
Niemniej sprawa przybierała poważny obrót. Jeśli podziemia były zabezpieczone nekromantycznymi zaklęciami, to była tu robota dla oddziału inkwizytorów, a nie dla biednego Mordimera Madderdina, który dopiero co otrzymał koncesję i miał zamiar po prostu zarobić kilka groszy na bochenek chleba i kubeczek wody.
– A więc wejdź do umarłych – powiedział głos i stalowa płyta bezszelestnie zniknęła w murze.
– Ja chromolę – mruknął Pierwszy. – Zmywamy się, brat?
– Ja ci się zmyję – powiedziałem, nie patrząc nawet na niego.
Drugi potrząsnął głową przecząco, a jego brat wzruszył ramionami.
– Tak tylko, prawda, pytałem – odparł.
Weszliśmy w korytarz, a przejście zamknęło się za nami równie bezszelestnie jak otwarło. Znaleźliśmy się przed następną metalową płytą i Kostuch znów dotknął jej dłonią.
– Kto umiera o świcie? – spytał ten sam głos.
– Sen – odpowiedziałem natychmiast, bo nie wiedziałem, jaka jest tolerancja zaklęcia.
Przeszkoda zniknęła tak samo jak pierwsza.
– Co będzie, jak nie zgadniesz? – zaniepokoił się Pierwszy.
– Na przykład zgniatarka – odparł Kostuch i zaśmiał się głupio.
Pokiwałem głową. Tak, to było bardzo prawdopodobne. Ale były rzeczy gorsze od mechanicznych pułapek i ja zacząłem je właśnie wyczuwać. Wbrew sobie zadrżałem, a cieniutki strumyczek zimnego potu spłynął mi po kręgosłupie aż do krzyża.
– A dlaczego, niby, nie odpowiedziałeś: noc? – zapytał Drugi.
– Strzelałem – wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się, choć wcale nie było mi do śmiechu.
– Kto gryzie, choć nie ma kłów? – spytał głos przy trzeciej płycie.
– Sumienie – powiedziałem bez wahania i właściwie byłem trochę zawiedziony łatwością zagadek.
Ale wiedziałem też, że przeciętny człowiek już dawno by nie żył. Znaleźliśmy się przed schodami. Bliźniacy śmiali się głupawo i poklepywali mnie po ramionach.
– Słuchajcie, idioci – osadziłem ich. – Płowy też tędy przeszedł, a więc prawdziwe kłopoty są dopiero przed nami.
– Dlaczego niby przeszedł?
Mój, Boże. Z kim ja pracuję? – pomyślałem.
– Bo nie było trupów. Ani nawet kości, gamoniu! – odparłem.
Faktem jest, że dobra passa Płowego zaskoczyła mnie. Przeszedł tunelem i odpowiedział na zagadki. Wierzyć mi się nie chciało, że jego wymacerowany gorzałą móżdżek mógł wznieść się na tak wysokie szczyty abstrakcji.
I kiedy tak sobie rozmyślałem nad losem Płowego, zobaczyliśmy na schodach cień. Odskoczyliśmy do tyłu, wszyscy przygotowani do walki, ale cień chwiał się spokojnie, jakby w rytm jakiejś tylko przez niego słyszanej muzyki.
– Po co wchodzicie w Mrok? – zaśpiewał. – Idźcie do światła, o dzieci Dnia. Zostawcie Noc tym, co umarli.
W śpiewie było coś tak przejmującego i żałosnego, że chciało mi się wyć. Pomyślałem o łące nad brzegiem rzeki i dziewczynie zbierającej niezapominajki, o soczystym smaku źdźbeł trawy rozgniatanych w zębach. O słońcu i szumie wody, i o błękitnym niebie. I o domku z czerwonymi dachówkami, stojącym w ogrodzie pełnym upojnie pachnących, obsypanych białym kwieciem lip. I wtedy jedna ze ścian otworzyła się. A tam, za nią, była i rzeka, i niezapominajki, i dziewczyna, i niebo, i słońce. Tam było miejsce, o którym marzyłem przez całe życie, więc bez wahania ruszyłem w jego stronę.
Drugi zbił mnie z nóg i strzelił kułakiem w żołądek. Upadłem i obrzygałem sobie kaftan. Kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem, że moim stopom zabrakło może jednego kroku do wyrwy w ziemi. A na dole tkwiły solidne, zaostrzone pale. Na palach dostrzegliśmy ciało mężczyzny w kolczudze. Hełm spadł mu z głowy i odsłonił burzę szarożółtych włosów.
– Oto i Płowy – powiedział Pierwszy.
– Co tam zobaczyłeś, Mordimer? – zapytał Drugi, bardzo zadowolony z siebie, bo nieczęsto zdarzało mu się wyciągać mnie z opresji.
– Posikałbyś się ze śmiechu – mruknąłem. – Bardziej jestem ciekaw, co zobaczył nasz przyjaciel Płowy.
Cień chwiał się jeszcze przez chwilę, jakby w oczekiwaniu na to, że ktoś jednak skusi się tworzonymi przez niego zwidami, ale potem zniknął ze schodów.
– Do cholery, w co myśmy wdepnęli? – szepnął Drugi.
Starannie ścierałem z kaftana wymiociny. Trzeba przyznać, że cholerny bliźniak przygrzał mi bez pardonu.
– W gówno – odparłem i po raz kolejny w tych lochach poczułem strach. – W nieliche gówno, mały.
– Wyprowadzisz nas stąd Mordimer, prawda? – Pierwszy miał oczy jak spodki. – Ja jeszcze nie chcę umierać! Proszę cię, Mordimer!
Kostuch chwycił go za ramiona i stuknął jego łbem o ścianę. Nie za mocno, ale na tyle, żeby bliźniak oprzytomniał. Coś tu musiało być, coś, co wzbudziło w Pierwszym tak paniczny strach. To samo, co pokazało mi łąkę i dziewczynę. Bo Pierwszy nie jest strachliwy. Zawsze był ostrożny, ale nie panikował. A tu zachowywał się jak dziewica przed pierwszym rżniątkiem.
– A co, chciałbyś żyć wiecznie? – zaśmiałem się, patrząc mu w oczy. – Nie w naszym zawodzie, bliźniak! Idziemy – rozkazałem i wszedłem na schody.
Stopnie były lepkie, tak lepkie, że idąc, z trudem odklejałem podeszwy. Obrzydlistwo.
– No co je, no? – usłyszałem z tyłu głos Drugiego.
– Spokojnie, chłopcy – powiedziałem, stając na szczycie schodów i spojrzałem wokół. – Do wyboru, do koloru – dodałem, gdyż dalej prowadziły cztery korytarze.
Usiadłem na kamieniach.
– Chwila odpoczynku – zarządziłem i łyknąłem z bukłaka, a potem podałem go chłopakom.
Kostuch zaklął, bo pił ostatni i nie za wiele dla niego zostało. Rzucił pusty bukłak za siebie, a naczynie odbiło się z hukiem od schodów. Ależ echo niosło w tych ścianach! Wyobraziłem sobie teraz, że Elia Karrane i jej towarzysze obserwują nas z zainteresowaniem i obstawiają zakłady, jak daleko dojdziemy. Czy to możliwe, że byliśmy tylko pionkami poruszającymi się po pełnej pułapek szachownicy? Raczej nie, po prostu mam zbyt wybujałą wyobraźnię. Ale może to i dobrze, bo ludzie pozbawieni wyobraźni bawią teraz w tym samym miejscu, co Wyrwald Płowy i jego druhowie.
– Pójdziemy na północ – stwierdził Kostuch, a ja nie zamierzałem się z nim sprzeczać.
Kostuch wie, co mówi, ale jak dla mnie, północny korytarz wyglądał paskudnie. Ściany miał wyłożone krwistoczerwoną cegłą. A w dodatku coś się w nim ruszało. Tak drgało, jak rozgrzane powietrze nad ogniskiem. Ale poszliśmy. Mur zdawał się falować, ściskać i rozszerzać, jakby leniwie się zastanawiał, czy nas zgnieść, czy też jeszcze poczekać. Korytarz wił się to tu, to tam, zakręcał pod jakimiś niespodziewanymi kątami, oplatał sam siebie.
– Na pewno myślałeś o tej drodze? – spytałem Kostucha, ale on nie raczył nawet odpowiedzieć.
A zaraz potem poczułem umarłych. Kiedyś, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, myślałem, że każdy człowiek ich czuje, bo ten zapach jest tak przenikliwy, tak ostry, aż do bólu. Ale potem się okazało, iż większość ludzi nie ma pojęcia, o czym mówię. Umarli tu byli, wiedziałem o tym, że czają się dosłownie krok od nas. Zacząłem więc modlić się do mojego Anioła Stróża i miałem nadzieję, że raczy słuchać tej modlitwy. Rzecz jasna, mogło się zdarzyć, iż Anioł Stróż wysłucha modlitwy, ale okaże się gorszy niż niebezpieczeństwo przed nami. Mógł uznać, że lekceważę go, wzywając w tak błahej sprawie, a Anioły nade wszystko nie znosiły lekceważenia. Wierzcie mi, że zagniewany Anioł jest gorszy niż wasze najstraszniejsze koszmary. A niezbadane są ścieżki, którymi podążają umysły Aniołów.