Prześlizgnęliśmy się przez tunel Drugiego. Samego bliźniaka zostawiliśmy pod murem, bo nie było po co targać go tam, gdzie za chwilę odbędzie się walka. Podejrzewałem, że nie wydobrzeje szybko i będziemy musieli go nieść w drodze powrotnej. Jeśli w ogóle będzie jakaś powrotna droga. Zresztą wiedziałem, że z Drugim może nie być dobrze, niezależnie od tego, czy zaniesiemy go do Hez-hezronu i powierzymy opiece lekarzy, czy też nie. Mógł oszaleć albo zamienić się w warzywo. Ale miałem nadzieję, że po prostu obudzi się jutro, splunie i zapyta: „jak poszło, chłopaki? Mamy już pieniąchy?”
Znaleźliśmy się na czymś w rodzaju balkonu dla orkiestry. Pod nami była ogromna, rzęsiście oświetlona sala o podłodze wyłożonej różowym marmurem. Pośrodku sali stał nie pasujący zupełnie do wnętrza czarny kamień, a na nim leżała naga kobieta. Zgodnie z moimi przewidywaniami. To ona właśnie była w tobołku, który nieśli przyjaciele Elii. Zobaczyłem, że ofiara ma ręce i nogi przyśrubowane do głazu, a z ran sączy się krew do czterech naczyniek.
– Ale dają – szepnął Pierwszy.
Wokół krwawego ołtarza kiwało się w dziwnym tańcu sześć osób w jaskrawoczerwonych tunikach. Pod sufit unosił się mdlący dym kadzideł. Tańczący coś śpiewali, ale była to dziwaczna pieśń bez słów i melodii. Wśród nich zobaczyłem Elię Karrane. Piękną, złotowłosą Elię. Kostuch spojrzał na mnie.
– Ona ma być moja – powiedział gardłowym szeptem.
– Ona jest już tylko Pana Boga – odparłem smutno.
Pierwszy spojrzał na mnie z pytaniem w oczach. No cóż, musieliśmy zejść i dlatego cichutko przywiązaliśmy trzy liny do balustrady. Zeskoczyć będziemy musieli jednocześnie, bo jeden tylko Bóg wie, jakie niespodzianki czekają jeszcze na dole. I ześlizgnęliśmy się. A potem już z krzykiem i bronią w dłoniach pędziliśmy w ich stronę.
Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążyli nawet drgnąć. Kostuch trzasnął jednego z mężczyzn głownią szabli. Bliźniak przyładował następnemu pałką w podbrzusze, a ja rzuciłem trzeciemu w twarz garść shersken i jednocześnie z półobrotu stuknąłem czwartego w głowę końcem kija. Trochę za mocno. Pękła jak dojrzały arbuz. Ale to wszystko ze zdenerwowania. W tym samym momencie Elia Karrane zaczęła krzyczeć, mężczyzna trafiony w podbrzusze przeciągle wyć, a oślepiony przeze mnie tarzał się po podłodze i tarł powieki. Bardzo źle. Jeśli wetrze shersken w oczy, nie będzie widział do końca życia. Na przykład nie zobaczy płomieni ogarniających przesuszone szczapy na własnym stosie. Piątym z mężczyzn okazał się mój znajomy szuler – Lohemerr, nazywany Merrym. Stał i trząsł się. Patrzył na mnie przerażonym wzrokiem.
– Na litość Boską, Mordimer – wyjęczał, jakby mógł sądzić, że Bóg może się litować nad kimś takim, jak on.
Elia okazała się odważniejsza, bo skoczyła w moją stronę, celując paznokciami w oczy, ale Kostuch podciął jej nogi i runęła na moje buty. Kopnąłem ją z całej siły w twarz i coś chrupnęło. Potem dowiedziałem się, że złamałem jej nos i szczękę. Pierwszy w tym czasie przyglądał się dziewczynie przyśrubowanej do kamienia. Była martwa albo w bliskim śmierci transie i miała zamknięte oczy.
– Ale lalka – powiedział, przeciągając dłonią po jej piersiach. – Mogę… prawda, Mordimer?
Skinąłem głową, bo jej i tak nic już nie mogło zaszkodzić, a bliźniak lubił podobne zabawy.
– Ostrzegałem cię – zwróciłem się do Merriego – ale ty nie chciałeś słuchać słów przyjaciela. – Nie byłem co prawda jego przyjacielem, ale tak brzmiało lepiej.
Szuler usiadł na podłodze i ukrył twarz w dłoniach. Spod palców ciekły mu łzy. Było to zarówno żałosne, jak obrzydliwe.
– Nie robiliśmy nic złego – jęknął. – To zwykła ulicznica, Mordimer. Przecież jej nic nie warte życie nie mogło interesować Boga!
– Idioto – powiedziałem bez gniewu, bo Merry był już trupem. – Wzywaliście umarłych i składaliście ofiary z ludzi. Bogu i Inkwizytorium nie chodzi o życie tej dziewki, drogi przyjacielu. Chodzi tylko i wyłącznie o wasze nieśmiertelne dusze, które zbrukaliście i upodliliście. O wasze dusze, które bez naszej pomocy zawędrowałyby wprost do piekielnych czeluści!
– Jak mi możesz pomóc, Mordimer? – Oczy szulera były jak oczy skrzywdzonego psa.
– Będę z tobą rozmawiał tak długo, aż w głębi serca zrozumiesz swe winy, aż całym sobą, całą duszą, umysłem i ciałem, czy raczej tym, co z twego ciała zostanie, będziesz chciał odkupić grzechy i wyrzec się diabła. A wtedy, kiedy będziesz już pogodzony z Bogiem i ludźmi, oddam cię płomieniom, Merry.
– Czy warto, Mordimer? – wykrzyknął. – Dla niej? – Pokazał dziewczynę na kamieniu, nad którą sapał Pierwszy.
– Nic nie rozumiesz – odparłem i pokręciłem głową, bo wiedziałem już, że nasze rozmowy w Hez-hezronie, w lochach Inkwizytorium, przeciągną się. – Ale zrozumiesz, uwierz mi, zrozumiesz na pewno…
– Dostawaliśmy złoto, Mordimer. – Lohemerr uniósł głowę i widziałem, iż w jego oczach błysnęła nadzieja. Nie mógł się pogodzić z myślą, że tak naprawdę już umarł. – Dostawaliśmy złoto, dużo złota. Chcesz? Ile? Tysiąc koron? Pięć tysięcy? Dziesięć tysięcy? A może sto tysięcy, Mordimer?!
– Sto tysięcy? – zapytał Kostuch i widziałem, że w jego oczach zalśniły niebezpieczne błyski.
Założyłbym się, że nie do końca wyobrażał sobie, co można zrobić ze stoma tysiącami koron.
– Przynosiliśmy ofiary umarłym i dostawaliśmy pieniądze – wyjaśniał gorliwie Merry. – Raz tysiąc koron, potem pięć tysięcy, potem znowu dwa tysiące. Przyłączcie się do nas, do mnie, zabijcie ich, jeśli chcecie, ja wiem wszystko, ja…
Trzasnąłem go końcem kija w zęby i padł na plecy.
– Kostuch – powiedziałem łagodnie – nie bądź głupi. Za wszystko trzeba kiedyś zapłacić. Oni płacą już teraz.
Sprawdziłem, czy Pierwszy skończył i wezwałem Anioła-Świadka. Zjawił się, sprawdził moją koncesję i przez moment aż zamarłem na myśl, że Rakshilel sfałszował dokumenty. Anioł-Świadek nie zna się na żartach. Jeśli koncesja byłaby nieważna, mógł to zlekceważyć, uważając, że dokonaliśmy i tak wiele dobrego, ale równie dobrze mógł też nas zabić jednym ciosem ognistego miecza. Zresztą, nie sądzę, aby fatygował się, by wyjąć go z pochwy. W końcu karaczany zabija się pod butem, a nie z armaty. Na szczęście wszystko było w porządku i Anioł-Świadek pobłogosławił nas. Teraz, z jego błogosławieństwem, nie musieliśmy się już bać, że nadejdą umarli, chcąc się zemścić za to, że zniszczyliśmy ich wyznawców. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego umarli pragną ofiar z ludzi? Co im to daje? Czy wypełnia ich mocą, czy pozwala na zakosztowanie ochłapów życia, na przypomnienie sobie tego, co było dawniej? A może umykające życie koi choć na moment ich wieczny ból, a krew ofiar gasi piekielny ogień trawiący ich wnętrza? Ha, oto dobre pytania dla teologów i wierzcie mi, że próbowali na nie odpowiadać. Tyle, że jeśli jakikolwiek teolog byłby na moim miejscu, to posrałby się w gacie.