Anioł-Świadek przy okazji uzdrowił też Drugiego i postanowiłem zapamiętać jego uprzejmość. Mieć życzliwego Anioła-Świadka to wygrana na loterii. Być może też prosił mego Anioła Stróża, aby pilnował nas w drodze powrotnej, bo nic już nas nie niepokoiło. Ale kłopoty i tak były spore, gdyż niektórzy z więźniów nie mogli sami iść. Cóż, umiejętność chodzenia nie będzie im już potrzebna. Na stos przewiozą ich przez miasto na czarnych, drewnianych wózkach, ku radości tłumnie zgromadzonej wzdłuż ulic gawiedzi. Hez-hezron był prawowiernym miastem. Tu nie trzeba chronić więźniów, by ktoś ich nie odbił, lecz pilnować, aby ktoś targany bezrozumnym zapałem nie zechciał sam wymierzyć sprawiedliwości heretykom i bluźniercom.
Ale dla mnie rzecz się jeszcze nie skończyła. Ja miałem do załatwienia sprawę z Rakshilelem. Wiedziałem, że tłusty rzeźnik nie daruje mi, iż jego ukochana zamiast karocą na ślub, pojedzie czarnym wózkiem na stos. Zapewne żal mu będzie tych wszystkich nocy, w czasie których mógłby opasłym, spoconym brzuszyskiem przygniatać jej zgrabne ciało. Kto wie, jak daleko posunie się w swej niechęci? Stare powiedzenie mówi, że najlepszą obroną jest atak. I, wierzcie mi, że choć atakować nie miałem ochoty, wiedziałem, iż w innym wypadku mogę stracić życie. Może i ono jest podłe, ale przynajmniej póki żyję, mogę mieć nadzieję, że się zmieni. Dlatego też w drodze powrotnej do Hez-hezronu intensywnie myślałem, jak wypada sprawę załatwić, aby wszystko zakończyło się szczęśliwie. I wreszcie, co zresztą było do przewidzenia, wpadłem na odpowiedni koncept.
W Hezie nasze przybycie wzbudziło sensację. Tak jak się spodziewałem, więźniów natychmiast przejęło Inkwizytorium i, również zgodnie z mymi oczekiwaniami, następnego dnia Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu powierzył prowadzenie sprawy właśnie mnie. To prawda, że byłem nowy w mieście, ale w końcu najważniejszy był fakt, iż posiadałem ważną koncesję. Bracia inkwizytorzy – kilku z nich zresztą nie najgorzej znałem – przyjęli mnie bez zawiści. W naszym fachu ważna jest solidarność. Zbyt wiele żyje wilków, które chciałyby zjeść Boże owieczki, abyśmy nie mieli trzymać się razem.
Praca w Inkwizytorium, w czasie prowadzenia wytężonego śledztwa, połączonego z przesłuchaniami, nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Dzień rozpoczyna się od mszy o szóstej rano i wspólnego śniadania z inkwizytorami prowadzącymi inne sprawy. Potem medytacja i modlitwa, a dopiero potem rozpoczynają się właściwe śledztwa. Nie lubiłem tego stylu życia. Wasz uniżony sługa jest tylko człowiekiem, obarczonym licznymi słabostkami. Lubię popić do późnej nocy i spać długo w dzień, dobrze zjeść i odwiedzać domy płatnych uciech. Ale siła człowieka polega na tym, iż kiedy trzeba, potrafi zrezygnować z własnych przyzwyczajeń i poświęcić się Sprawie. Czymkolwiek ta Sprawa by nie była.
Jako pierwszą odwiedziłem piękną Elię. Nie była już piękna. Miała podartą suknię, skołtunione i zlepione krwią włosy, wybite zęby, rozbity na pół twarzy nos i policzek przypominający zgniłą brzoskwinię. Nie miała w celi lustra, ale przyniosłem jej jedno. Małe lusterko w oprawie z kości słoniowej. Kiedy zobaczyła w nim swoje odbicie, rzuciła lusterkiem o ścianę i rozpłakała się. Ale nie był to jeszcze taki płacz, jakiego się spodziewałem. Na razie płakała z nienawiści i wściekłości. Uwierzcie mi: nadejdzie jeszcze czas, iż będzie płakać z żalu. Usiadłem naprzeciw niej na zydlu przyniesionym przez ponurego strażnika z wyłupionym okiem.
– Elia – powiedziałem łagodnie. – Musimy porozmawiać.
Warknęła coś w odpowiedzi, a potem podniosła głowę. Spod opuchlizny było widać jedno, błyszczące oko. Pełne nienawiści.
– Zabiorą się za ciebie, Madderdin – rzekła zduszonym głosem. – Uwierz mi, zabiorą się za ciebie.
A więc żyła jeszcze złudzeniami. Skąd pochodziła ta wiara? Czy myślała, że może uratować ją dostojeństwo rodu, pieniądze, bracia, a może wpływy Rakshilela? Cokolwiek by nie myślała – myliła się. Jej ciało było już tylko drewnem, które spłonie w oczyszczającym ogniu. Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, jak to możliwe, że kiedyś mnie pociągała. Owszem, nadal była piękna, a może raczej: mogłaby być piękna za kilkanaście dni, kiedy zagoiłyby się rany i zeszła opuchlizna. Ale, tak czy inaczej, była już martwa, a ja w przeciwieństwie do Pierwszego nie mam sentymentu do martwych lub umierających kobiet.
Wezwałem strażnika i kazałem zaprowadzić ją do sali przesłuchań. W niewielkiej komnacie wyłożonej ciemnorudymi cegłami stały stół i cztery krzesła. Dla mnie, protokolanta, medyka oraz, ewentualnie, drugiego z inkwizytorów. Na północnej ścianie znajdowało się obszerne palenisko, w którym żarzyły się węgle. Jednak najważniejszymi elementami wystroju tej sali były narzędzia. Drewniane łoże z żelaznymi klamrami, linami i kołowrotem. Hak zawieszony u sufitu. Żelazne buty ze śrubami. Na stoliku, obok paleniska, leżał komplet instrumentów. Szczypce i cęgi do szarpania ciała, wiertła i piły do dziurawienia i przecinania kości, bat o siedmiu sznurach z nanizanymi żelaznymi kulkami. Nic bardzo wyrafinowanego i nic bardzo skomplikowanego. Ale zwykle sam widok wystarczał, aby w sercach grzeszników obudzić trwożliwe drgnienie. Nie inaczej było z Elią Karrane. Rozglądała się po sali, a z jej twarzy odpłynęła krew. Patrzyłem na nią z satysfakcją profesora widzącego, że będzie miał pociechę z nowego ucznia.
Strażnik rozciągnął ją na łożu i zamknął przeguby rąk i nóg w żelaznych klamrach. Dałem mu znak, żeby sobie poszedł i zamknął drzwi.
– Tu uda nam się porozmawiać spokojniej – powiedziałem. – Rzeczowo i bez nerwów oraz oskarżeń. Czy mam ci wyjaśnić, w jaki sposób działają narzędzia?
Nie odpowiedziała, ale też nie spodziewałem się odpowiedzi. Leżała z głową opartą lewym policzkiem na nieheblowanym drewnie łoża. Przyglądała mi się zdrowym okiem.
– Zacznijmy od podwieszenia, tu na tym haku. – Wskazałem palcem pod sufit, a jej wzrok posłusznie powędrował za moją dłonią. – Najpierw zawiążą ci ręce z tyłu, a przez pęta przewiążą linę, którą przewloką przez właśnie ten hak. Wystarczy tylko pociągnąć drugi koniec liny, by twoje związane na plecach ręce zaczęły wyginać się w stronę pleców. Coraz wyżej i wyżej. W końcu puszczą stawy, pękną kości i zostaną zerwane ścięgna. Twoje ręce znajdą się równolegle do głowy.
Podszedłem i stanąłem tuż obok niej. Wziąłem w dłoń kosmyk jej włosów i zacząłem się nim bawić. Okręcać go na palcu i rozkręcać.
– Myślisz może, że pomoże ci omdlenie. Otóż nie. Nad tym czuwa nasz medyk. Kiedy trzeba, poda ci trzeźwiące lekarstwa. Poczekamy, aż znowu odzyskasz przytomność, i zaczniemy na nowo. Kiedy będziesz stała tak tutaj, z rękoma wyłamanymi ze stawów, możemy zacząć cię chłostać, by wzmóc ilość bodźców. Ten bat – wzrok Elii znowu posłusznie poszedł za moim palcem – jest naszpikowany małymi, żelaznymi kuleczkami. W ręku wprawnego człowieka, a wierz mi, że nasi kaci są wprawni, nie tylko wycina pasy skóry, ale może rozdzierać mięśnie, a nawet łamać kości. Taaak – przeciągnąłem. – kiedy zejdziesz z tego haka, droga Elio, zostanie z ciebie strzęp. I nie miej najmniejszych złudzeń, że ktoś ci pomoże. Wszystko zostało spisane przez Anioła-Świadka. Teraz od stosu nie uratowałby cię nawet papież. Czy mam mówić dalej?
– Nie – szepnęła. – Wystarczy. Co mam robić?
Była pojętną uczennicą, ale nie dość pojętną. Nie powinna pytać.
– To zależy tylko od ciebie – rzekłem. – Ja nie mogę cię do niczego zmusić. Skrucha i żal muszą płynąć z głębi serca.