Na drogach śpi rozstajnych,
Kto z własnej dłoni padł.
Rośnie tam kwiat błękitny,
Grzeszników biednych kwiat.
Wzdychałem na rozstaju.
Noc zimna, głuchy był świat.
W księżycu chwiał się powoli
Grzeszników biednych kwiat [2].
Dziwny repertuar jak na restaurację – pomyślał Fandorin, kiedy wsłuchał się w niemieckie słowa pieśni. To zdaje się z Heinego?
W sali zrobiło się bardzo cicho, potem wszyscy zaczęli klaskać, a zazdrosna modystka krzyknęła nawet: „Brawo!” Erast Pietrowicz spostrzegł się, że wypadł z roli, ale chyba nikt nie zauważył dziwnie poważnego wyrazu twarzy kupca pijaczyny. W każdym razie rudobrody, siedzący przy stoliku z prawej strony, patrzył tylko na scenę.
Jeszcze brzmiały ostatnie akordy smutnej ballady, a Wanda już strzelała palcami, podając szybki rytm. Pianista potrząsnął kudłatą głową, połknął końcówkę melodii, uderzył w klawisze wszystkimi dziesięcioma palcami, a publiczność zaczęła się kołysać w takt rubasznej paryskiej szansonetki.
Jakiś Rosjanin, sądząc z wyglądu fabrykant, zrobił coś dziwnego: zawołał kwiaciarkę, wziął z koszyka bukiecik niezapominajek, po czym zawinął go w sturublową asygnatę i posłał Wandzie. Ta, nie przerywając śpiewu, powąchała bukiecik i kazała go odesłać razem ze sturublówką. Fabrykant, do tego momentu zachowujący się jak król, wyraźnie się stropił i od razu wychylił duszkiem dwa spore kielichy wódki. Spoglądano nań z wyraźną drwiną.
Erast Pietrowicz już nie zapominał o swojej roli. Trochę poudawał głupiego: nalał szampana do filiżanki, a stamtąd przelał na spodek. Wydymając policzki, wypił – wprawdzie tylko troszeczkę, żeby mu w głowie się nie zakręciło, za to głośno siorbiąc. Kelnerowi kazał podać jeszcze szampana („Nie łanińskiego, ino prawdziwego mołeta”), a ponadto pieczonego prosiaka, tylko żeby zarżnęli żywego i przedtem pokazali, że żywy, „bo już ja was, Niemiaszków, znam, ścierwo z chłodni mi wepchniecie”. Fandorin liczył na to, że żywego będą musieli długo szukać, a tymczasem sytuacja w taki czy inny sposób się wyklaruje.
Zamaskowany Knabe popatrywał z niezadowoleniem na hałaśliwego sąsiada, ale specjalnego zainteresowania nie okazywał. Rezydent wywiadu czterokrotnie wyciągał z kieszonki brégueta; widać było, że się denerwuje. Za pięć ósma Wanda zapowiedziała ostatnią piosenkę przed przerwą i zaśpiewała sentymentalną irlandzką balladę o Molly, która nie doczekała się powrotu ukochanego z wojny. Ten i ów z siedzących na sali ocierał łzy.
Teraz skończy i przysiadzie się do Knabego – pomyślał Fandorin i poczynił przygotowania: opuścił głowę, jak gdyby omdlał, podparł ją przedramieniem, ale odrzucił lok znad prawego ucha i zgodnie z nauką o koncentracji wyłączył wszystkie zmysły oprócz słuchu. Śpiew Wandy dolatywał teraz jak gdyby z daleka, za to najmniejsze ruchy herr Knabego słychać było szczególnie wyraźnie. Niemiec siedział niespokojnie: skrzypiał krzesłem, szurał nogami, potem nagle zastukał obcasami. Erast Pietrowicz na wszelki wypadek podniósł głowę i zdążył jeszcze zobaczyć, jak rudobrody wymyka się przez boczne drzwi. W sali zahuczały oklaski.
– Bogini! – krzyknął rozrzewniony student. Modystki głośno biły brawo.
Cicha rejterada herr Knabego bardzo nie spodobała się asesorowi kolegialnemu. W połączeniu z maskaradą i fałszywym nazwiskiem wyglądało to alarmująco.
Kupczyk gwałtownie wstał, przewrócił krzesło i konfidencjonalnie rzekł do wesołej kompanii przy sąsiednim stole:
– Załatwić się muszę. – Po czym, lekko się chwiejąc, poszedł do bocznego wyjścia.
– Proszę pana! – Z tyłu podbiegł kelner. – Toaleta jest gdzie indziej.
Barbarzyńca odepchnął go, nawet się nie odwracając.
– Odejdź. Załatwiam się tam, gdzie mi się podoba.
Przerażony kelner zastygł w miejscu, a kupiec szedł dalej, szeroko stawiając nogi. Oj, niedobrze, trzeba się spieszyć. A Wanda już zniknęła za kulisami.
Przed samymi drzwiami wyrosła nowa przeszkoda. W stronę kapryśnego gościa niesiono piszczącego rozpaczliwie prosiaczka.
– Tak jak pan zamawiał! – dumnie przedstawił trofeum zasapany kucharz. – Żywiusieńki. Ma iść na rożen?
Erast Pietrowicz spojrzał w przerażone różowe oczka prosiaka i nagle zrobiło mu się żal malca, który przyszedł na świat tylko po to, by trafić do brzucha jakiegoś żarłoka.
Kupiec warknął:
– Mały jeszcze, niech tłuszczu nabierze!
Kucharz bezradnie przycisnął do piersi parzystokopytne stworzenie, awanturnik zaś rąbnął się o futrynę i wyleciał na korytarz.
Dobrze – gorączkowo rozmyślał Fandorin. Na prawo to do hallu. Czyli pokoje obsługi i garderoba Wandy są na lewo.
Pędem pobiegł korytarzem. Za rogiem, w zaciemnionym kącie, rozległ się krzyk – coś się najwyraźniej wydarzyło.
Erast Pietrowicz rzucił się w tamtym kierunku i zobaczył, że rudobrody, obejmując Wandę od tyłu i zatykając jej usta dłonią, zbliża do gardła śpiewaczki podłużny stalowy przedmiot.
Wanda wczepiła się obiema rękami w szeroki, porośnięty rudawymi włoskami nadgarstek, ale odległość między ostrzem i cienką szyją prędko się zmniejszała.
– Stój! Policja! – krzyknął Fandorin ochrypłym ze wzburzenia głosem, a wtedy herr Knabe popisał się nie byle jakim refleksem: popchnął szamoczącą się Wandę wprost na Erasta Pietrowicza. Ten mimowolnie chwycił za szczupłe ramiona dziewczynę, która, drżąc, uczepiła się kurczowo swego wybawiciela. Niemiec zaś dwoma susami wyminął ich i pomknął korytarzem, szukając pod pachą rewolweru. Fandorin dostrzegł, że ręka biegnącego wynurza się z czymś czarnym, ciężkim, i ledwie zdążył przewrócić Wandę, przygniatając ją całym ciężarem swego ciała. Jeszcze ułamek sekundy, a kula przeszyłaby ich oboje. Asesor kolegialny na chwilę ogłuchł od huku, który wypełnił korytarz. Wanda rozpaczliwie pisnęła i zaczęła wić się pod młodym człowiekiem.
– To ja, Fandorin! – wysapał, wstając. – Niech mnie pani puści.
Poderwał się na równe nogi, jednak leżąca na podłodze Wanda mocno trzymała go za nogę i szlochała histerycznie:
– Za co, za co? Oj, niech pan mnie nie zostawia!
Nie było mowy, żeby się uwolnić. Wówczas Erast Pietrowicz zdobył się na wysiłek i spokojnym głosem powiedział:
– Sama pani wie za co. Dzięki Bogu, udało się pani.
Delikatnie, ale stanowczo rozgiął jej palce i pobiegł ścigać rezydenta. No nic, Klujew pilnuje przy drzwiach. Tak czy owak, zatrzyma zbiega.
Kiedy jednak Fandorin wyskoczył z restauracji na bulwar, okazało się, że sprawa wygląda marnie. Knabe już siedział w angielskiej jednomiejscowej kolasce, tak zwanej egoistce, i podcinał batem chudego bułanego konika. Konik przez chwilę przebierał kopytami w powietrzu, a potem ruszył do przodu tak ostro, że Niemca odrzuciło na oparcie powozu.
Zmyślny agent Klujew siedział na chodniku, trzymając się za głowę, a między palcami ciekła mu krew.
– Wymknął mi się, proszę wybaczyć – zajęczał głucho. – Ja do niego „stój!”, a on mnie w łeb rękojeścią…
– Wstawaj! – Erast Pietrowicz szarpnął uderzonego za ramię. – Bo ucieknie!
Klujew zmusił się do powstania, rozmazał na twarzy bordową ciecz i kuśtykając, powlókł się do wolanta.
– Nic, nic, tylko wszystko pływa – zamruczał, gramoląc się na kozioł.
Fandorin wskoczył na tylne siedzenie, Klujew machnął lejcami, a rudy konik dźwięcznie zastukał kopytami po bruku, rozpędzając się stopniowo coraz bardziej. Ale wolno, zbyt wolno. Egoistka już wyprzedziła ich o sto kroków.