Выбрать главу

– Goń go! – krzyknął Erast Pietrowicz do osłabionego Klujewa. – Goń!

Oba powozy z szaleńczą szybkością – migały domy, szyldy sklepowe, osłupiali przechodnie – wyjechały z krótkiej Sofijki na szeroką Łubiankę, a wtedy zaczęła się pogoń na całego. Stójkowy na posterunku koło zakładu fotograficznego Möbiusa na próżno dął co tchu w gwizdek, ale mógł tylko powygrażać pięścią naruszającym porządek. Ej – mimochodem pomyślał Fandorin – żeby tak mieć w wolancie aparat telefoniczny i zadzwonić do Karaczencewa, to wysłałby z urzędu parę kolasek, odcięliby tamtemu drogę i tyle. Idiotyczna fantazja i bardzo nie na czasie: cała nadzieja była teraz w rudej szkapinie. A ta, gołąbeczka, starała się, jak mogła: rozpaczliwie wyrzucała krzepkie nogi, powiewała grzywą, popatrując do tyłu szaleńczo wybałuszonym okiem – już dobrze czy jeszcze przyspieszyć? Jeszcze, jeszcze, kochana – błagał Erast Pietrowicz. Klujew, zdaje się, trochę przyszedł do siebie i na stojąco strzelał z bicza, pokrzykując tak, jakby na ulicę wjechała nagle horda Tatarów.

Odległość dzieląca ich od egoistki po trochu się zmniejszała. Knabe z niepokojem obejrzał się dwa razy; chyba zrozumiał, że nie umknie. Kiedy zostało trzydzieści kroków, odwrócił się, wystawił do tyłu lewą rękę z rewolwerem i wystrzelił. Klujew pochylił się do przodu.

– Celny jest, diabeł! Tuż nad uchem mi świsnęło! Wali z reichsrevolveru! Niech wasza wysokość strzela! Do konia! Bo nam drań ujdzie!

– A co koń winien? – warknął Fandorin, wspomniawszy prosiaka. Ale naprawdę nie pożałowałby bułanka dla ojczyzny, tyle że jak na złość gerstal-agent nie nadaje się do celnego strzelania z takiej odległości. Jeszcze, nie daj Boże, zamiast konika trafi człowiek samego herr Knabego i cała operacja na nic.

Na rogu bulwaru Srietienskiego Niemiec znowu się odwrócił i wypalił jeszcze raz, celując nieco dłużej. W tym momencie Klujew runął do tyłu, wprost na Erasta Pietrowicza. Jedno oko z przestrachem patrzyło na asesora kolegialnego, a miejsce drugiego zajmowała czerwona jama.

– Wasza wiel… – Agent poruszył ustami i nie dokończył.

Kolaskę rzuciło w bok, więc Fandorin zmuszony był bezceremonialnie odtrącić postrzelonego. Złapał lejce, ściągnął, i uczynił to w samą porę, bo wolant roztrzaskałby się o żeliwną balustradę przy bulwarze. Rozgrzany koń chciał galopować dalej, ale lewe koło zaczepiło o słupek.

Erast Pietrowicz nachylił się nad agentem i zobaczył, że jedyne zdrowe oko już nie jest przerażone, tylko skupione, jak gdyby Klujew dostrzegł w górze coś bardzo ciekawego, ciekawszego niż niebo i obłoki.

Fandorin chciał odruchowo zdjąć kapelusz, ale nie miał czego zdejmować; swój wspaniały cylinder zostawił w „Róży Alpejskiej”.

Nie ma co, znakomity rezultat: agent zabity, Knabe uciekł. Ale dokąd właściwie? Do domu na Karietnej, innej możliwości nie miał. Z pewnością powinien był wpaść tam choćby na pięć minut – zabrać zapasowe dokumenty, pieniądze, zniszczyć kompromitujące materiały.

Nie było czasu na żałobę. Erast Pietrowicz wziął zmarłego pod pachy i wyciągnął z wolanta. Oparł Klujewa plecami o kratę.

– Posiedź tu na razie – wymamrotał, po czym, nie zwracając uwagi na zdrętwiałych z przerażenia przechodniów, wsiadł na kozioł.

Przed bramą pięknej kamienicy czynszowej, gdzie na drugim piętrze kwaterował przedstawiciel domu bankierskiego „Kerbel i Schmidt”, stała znajoma egoistka. Bułanek, cały zmydlony, nerwowo przestępował w miejscu i targał mokrym łbem. Fandorin rzucił się do bramy.

– Stój, gdzie? – zatrzymał go odźwierny z wielką gębą; natychmiast dostał w nią pięścią i odleciał na bok.

U góry trzasnęły drzwi. Chyba właśnie na drugim! Erast Pietrowicz przeskakiwał po dwa stopnie. Gerstala trzymał w pogotowiu. Strzelać trzeba dwa razy: w prawą i w lewą rękę. Tamten przecież trzymał Wandę prawą, a strzelał lewą. To znaczy, że w równym stopniu włada obiema.

Fandorin dotarł do drzwi z tabliczką „Hans Georg Knabe”. Szarpnął mosiężną klamkę – mieszkanie było otwarte. Dalej poruszał się szybko, ale zachowywał ostrożność. Odbezpieczył rewolwer, rękę wystawił do przodu.

W długim korytarzu panował mrok; światło padało tylko z otwartego okna na samym końcu. Właśnie dlatego Erast Pietrowicz, oczekujący niebezpieczeństwa od frontu i z boków, ale nigdy z dołu, nie zauważył pod nogami podłużnego przedmiotu, potknął się i omal nie runął na ziemię. Szybko odzyskał równowagę, gotów do strzału, ale to okazało się zbyteczne.

Na brzuchu, z jedną ręką wysuniętą daleko do przodu, leżała na podłodze znajoma postać w kraciastej marynarce z rozpostartymi połami. Chyba jakieś czary – pomyślał w pierwszej chwili Erast Pietrowicz. Przekręcił leżącego na plecy i od razu zobaczył drewnianą rękojeść tasaka, wystającą z prawego boku. Nie wyglądało to na żadne czary. Rezydent został zabity, a krew płynąca z rany świadczyła, że zabito go przed chwilą.

Fandorin zmrużył oczy i zaczął biegać po pokojach. Bałagan był niesamowity: wszystko wywrócone do góry nogami, książki porozrzucane na podłodze, w sypialni puch z rozdartej pierzyny przypominał unoszone wiatrem płatki śniegu. Ani żywego ducha.

Erast Pietrowicz wyjrzał przez okienko, służące wyłącznie do oświetlania korytarza, i zobaczył w dole daszek przybudówki. A więc to tędy!

Zeskoczył, aż zadudniła żelazna blacha. Widok z daszku był wspaniały: jasnoczerwony zachód nad dzwonnicami i wieżami Moskwy, a na tle czerwieni – wrony jak czarne piegi. Ale asesor kolegialny, zazwyczaj dosyć na piękno wrażliwy, nawet nie spojrzał na cudowną panoramę.

Dziwna sprawa. Morderca zniknął, a tymczasem nie bardzo było którędy zejść z dachu. Przecież nie uleciał do nieba?

Po dwóch godzinach nie można było poznać mieszkania na Karietnej. Po ciasnych pokojach snuli się urzędnicy śledczy; pracownicy działu szyfrów numerowali i wkładali do kartonowych teczek wszystkie znalezione papiery; fotograf-żandarm robił zdjęcia trupa z coraz to innej pozycji. Dowództwo – oberpolicmajster, szef tajnego oddziału i urzędnik do zadań specjalnych – poszło do kuchni, bo tam już zakończono rewizję.

– Jakie wnioski mają panowie śledczy? – spytał Churtinski, zażywając niuch tabaki.

– Wszystko jasne. – Karaczencew wzruszył ramionami. – To upozorowany rabunek. Obliczone na idiotów. Urządzili pogrom mieszkania, ale nie wzięli nic cennego. I sejfów nie ruszyli: broń, księga szyfrów, środki techniczne – wszystko jest na miejscu. Mieli widać nadzieję, że nie znajdziemy.

– A psik! – ogłuszająco kichnął radca dworu, ale nikt mu jakoś zdrowia nie życzył.

Generał odwrócił się od niego i ciągnął zwrócony w stronę Fandorina:

– Najbardziej „przekonujący” szczegół to narzędzie zbrodni. Nóż został zdjęty stąd. – Wskazał kołki, na których wisiały noże różnych rozmiarów. Jeden hak był pusty. – Niby że bandyta chwycił to, co mu wpadło w rękę. Pomysł przyciężki, iście niemiecki. Cios w wątrobę zadano w najwyższym stopniu profesjonalnie. Ktoś czatował na naszego herr Knabego w ciemnym korytarzu.

– Ale kto, za pozwoleniem? – spytał Piotr Parmienowicz, pilnie napychając tabaką drugie nozdrze.

Oberpolicmajster nie zniżył się do wyjaśnień, tak że odpowiedzieć musiał Erast Pietrowicz.

– Prawdopodobnie swoi. Właściwie p – poza nimi nikt inny nie mógł.

– Stchórzyły Niemiaszki, boją się konfliktu dyplomatycznego. – Jewgienij O Sipowicz pokiwał głową. – Włamanie to oczywiście fikcja. Po co rozpruwać pierzynę? Tak, na pewno chcieli zatrzeć ślady. Nieładnie, meine Herren, nie po chrześcijańsku: własnego rezydenta zarżnąć jak świnię. Ale przyczynę paniki rozumiem. Bo w wypadku zdemaskowania pachnie już nie skandalem, ale wojną. Kapitan sztabu generalnego się zagalopował. Nadmierna gorliwość jest zawsze niebezpieczna. Cóż, karierowicz ma za swoje. Tyle że nasza praca, panowie, została zakończona. Wyjaśniliśmy okoliczności śmierci generała Sobolewa. Co dalej – niech postanowią najwyższe czynniki. Co robić z tą Wandą?