Выбрать главу

– Ej, człowieku! – zawołał głośno, niecierpliwie potrząsając kartką papieru. – Wyślij to telegrafem! Żywo!

– Gukmasow, to pan? – Erast Pietrowicz rozwarł ramiona. – Ileż to lat! No, co tam, ciągle jako Patrokles przy naszym Achillesie? Proszę, już esauł! G-gratuluję!

Jednakże ten przyjazny okrzyk nie zrobił na oficerze żadnego wrażenia, a jeśli nawet zrobił, to złe. Esauł o czarnych cygańskich oczach z wyraźną niechęcią popatrzył na młodego eleganta i nie mówiąc ani słowa, zatrzasnął drzwi. A Fandorin zastygł z rozpostartymi rękami – jak gdyby chciał ruszyć do tańca i nagle się rozmyślił.

– Rzeczywiście – wymruczał zmieszany. – Jak to się wszystko z-zmieniło. I miasto, i ludzie.

– Nie każe pan sobie przynieść śniadania do pokoju? – zapytał portier, udając, że nie zauważył konfuzji asesora.

Ten odrzekł:

– Nie, nie trzeba. Niech lepiej przyniosą z piwnicy wiadro lodu. A może nawet d-dwa.

W pokoju, przestronnym i bogato umeblowanym, gość zachował się dosyć dziwnie. Rozebrał się do naga, stanął na rękach i prawie nie dotykając ściany nogami, dziesięć razy opuścił się i podniósł z powrotem. Zachowanie pana ani trochę nie zdziwiło japońskiego służącego. Odebrał od numerowego dwa wiadra lodu, wysypał równiutkie szare sześciany do wanny, nalał tam zimnej wody z mosiężnego kranu i czekał, aż pan asesor zakończy swoją dziwaczną gimnastykę.

Po chwili zaczerwieniony od ćwiczeń Fandorin wszedł do łazienki i desperacko zanurzył się w lodowatej cieczy.

– Masa, wyjmij wicemundur. I ordery. W aksamitnych pudełkach. Pojadę przedstawić się księciu.

Mówił krótkimi zdaniami, przez zaciśnięte zęby. Taka kąpiel wymagała oczywiście wielkiej siły woli.

– Do samego namiestnika cesarza, pańskiego nowego przełożonego? – spytał z szacunkiem Masa. – To wyjmę także miecz. Bez miecza absolutnie nie wolno. Z rosyjskim posłem w Tokio, któremu pan służył przedtem, można było sobie nie robić subiekcji. Ale gubernator takiego dużego murowanego miasta to co innego. Proszę mi się tylko nie spierać.

Wyszedł i zaraz wrócił z paradną urzędniczą szpadą, z nabożeństwem niosąc ją na wyciągniętych dłoniach.

Erast Pietrowicz zrozumiał, że jakikolwiek spór jest bezcelowy, i tylko westchnął.

– A co z kurtyzaną? – zapytał Masa, z niepokojem patrząc na siną z zimna twarz swego pana. – Zdrowie przede wszystkim.

– Idź do diabła. – Fandorin wstał, szczękając zębami. – R-ręcznik i ubranie.

– Wejdź pan, kochaneczku, proszę bardzo. Czekamy tu na pana. Tajny, że tak powiem, sanhedryn w komplecie, he, he.

Takimi słowami powitał przyodzianego jak należy asesora kolegialnego wszechmocny gospodarz matki Moskwy, książę Władimir Andriejewicz Dołgorukoj.

– Cóż pan tak stoi w progu? Proszę usiąść tutaj, na fotelu. I niepotrzebnie wystroił się pan w mundur, w dodatku ze szpadą. Do mnie można zwyczajnie, w surducie.

Przez te sześć lat, które Erast Pietrowicz spędził w zagranicznych wędrówkach, generał-gubernator mocno się postarzał. Kasztanowe kędziory (wyraźnie sztucznego pochodzenia) kłóciły się zawzięcie z pooraną głębokimi zmarszczkami twarzą, w obwisłych wąsach i bujnych bokobrodach podejrzanie brakowało jakichkolwiek śladów siwizny, a nadmiernie młodzieńcza sylwetka przywodziła na myśl gorset. Książę rządził pierwszą stolicą półtora dziesiątka lat; rządził łagodnie, ale sprytnie, za co nieprzyjaciele, czyniąc aluzję do chytrych książąt moskiewskich, przezywali go Jurijem Dołgorukim albo Wołodią Wielkie Gniazdo, życzliwi zaś – Czerwonym Słoneczkiem, przez pamięć o świętym Włodzimierzu.

– Zjawił się więc nasz zamorski gość – powiedział gubernator, zwracając się do dwóch statecznych osobistości, wojskowego i cywila, siedzących w fotelach przy trudnym do ogarnięcia wzrokiem biurku. – To mój nowy urzędnik do zadań specjalnych, asesor kolegialny Fandorin. Przydzielono mi go z Petersburga, a przedtem pracował w naszym poselstwie aż na końcu świata, w cesarstwie Japonii. Kochany, proszę, poznajcie się. – Książę zwrócił się do Fandorina. – Jewgienij Osipowicz Karaczencew, oberpolicmajster moskiewski. Ostoja ładu i porządku. – Zrobił gest ręką w stronę rudego generała świty, spokojnie i uważnie spoglądającego czarnymi, lekko wypukłymi oczami. – A to mój Piotruś, dla pana – Piotr Parmienowicz Churtinski, radca dworu i zarządca tajnego oddziału kancelarii generała-gubernatora. O wszystkim, co się w Moskwie zdarzy, Piotruś zaraz się dowiaduje i mi donosi.

Tłustawy czterdziestoletni jegomość, z misterną fryzurą na wydłużonej głowie, ze spasioną, podpartą krochmalonym kołnierzykiem twarzą i sennie półprzymkniętymi powiekami, grzecznie ukłonił się Fandorinowi.

– Nieprzypadkowo, kochaneczku, poprosiłem tu pana właśnie w piątek – rzekł gubernator. – Akurat w piątki o jedenastej przywykłem omawiać wszelakie tajne i delikatne sprawy. Teraz właśnie mamy rozważyć bardzo drażliwy problem: skąd wziąć pieniądze na dokończenie malowideł w świątyni Chrystusa Zbawiciela? To święte dzieło, krzyż, który dźwigam na barkach od wielu lat. – Przeżegnał się nabożnie. – Malarze intrygują nawzajem przeciw sobie, a i złodziejstwa też jest tam niemało. Będziemy radzić, jak z moskiewskich grubych ryb wycisnąć milion ku chwale bożej. Cóż, moi tajni panowie, było was dwóch, teraz będzie trzech. Jak to mówią, żyjcie w miłości i zgodzie. Pana przecież, Fandorin, przysłano właśnie do tajnych spraw, prawda? Rekomendacje ma pan znakomite, zwłaszcza jak na taki wiek. Czuję, że z pana człowiek doświadczony.

Pytająco spojrzał w oczy nowicjuszowi, ale ten wytrzymał spojrzenie, chyba nawet bez specjalnej tremy.

– Pamiętam przecież pana. – Dołgorukoj znowu stał się dobrotliwym dziadkiem. – Byłem na pańskim ślubie, a jakże. Wszystko, wszystko pamiętam… Bardzo się pan zmienił, zmężniał. No i ze mnie już nie młodzik. Siadajże pan, kochaneczku, siadaj, nie lubię ceremonii…

I jakby niechcący przysunął sobie kartę przebiegu służby – nazwisko zapamiętał, ale imię i imię ojca wyleciały mu z głowy. A w takich sprawach, doświadczony Władimir Andriejewicz dobrze to wiedział, nie można robić omyłek. Każdemu byłoby przykro, gdyby ktoś pomylił jego imię, a już tym bardziej podwładnym nie można robić przykrości bez potrzeby.

Erast Pietrowicz – tak się nazywał piękniś. Patrząc na otwartą kartę, książę nachmurzył się, bo przebieg służby nie przedstawiał się ładnie; wyraźnie czuło się coś niebezpiecznego. Już któryś raz zerkał generał-gubernator na akta swego nowego współpracownika i nadal niewiele rozumiał.

Karta wyglądała doprawdy bardzo tajemniczo. Owszem, dwadzieścia sześć lat, prawosławny, szlachcic rodowy, urodzony w Moskwie. W porządku. Kiedy ukończył gimnazjum, policja moskiewska, na jego prośbę, przyjęła go w randze rejestratora kolegialnego na stanowisko kancelisty w Urzędzie Śledczym. To też jasne. Ale potem zaczynały się istne cuda. Co znaczy, niech mi ktoś powie, taka rzecz – już po dwóch miesiącach: Za gorliwą i znakomitą pracę poza wszelką kolejnością i z pominięciem wysługi lat z rozkazu Najjaśniejszego Pana mianowany radcą tytularnym i przeniesiony do Ministerstwa Spraw Zagranicznych? A dalej, w rubryce „Odznaczenia”, jeszcze lepiej: Order Świętego Włodzimierza czwartej klasy za sprawę „Azazel” (tajny fundusz Korpusu Specjalnego Żandarmerii); Order Świętego Stanisława trzeciego stopnia za sprawę „Turecki gambit” (tajny fundusz Ministerstwa Wojny); Order Świętej Anny czwartego stopnia za sprawę „Diamentowa kolasa” (tajny fundusz Ministerstwa Spraw Zagranicznych). Wszystko tajne!

Erast Pietrowicz delikatnie, ale uważnie popatrywał na przełożonego i już wiedział, co o nim sądzić – ogólne wrażenie bardzo dobre. Książę, owszem, jest stary, lecz umysł ma jeszcze sprawny, a do tego, jak się zdaje, spore zdolności aktorskie. Uwagi asesora kolegialnego nie uszło zakłopotanie malujące się na twarzy jaśnie oświeconego, kiedy ów przeglądał przebieg służby. Fandorin westchnął ze współczuciem, bo chociaż nie czytał nigdy swoich akt, mniej więcej wyobrażał sobie, co tam może być napisane.