Выбрать главу

Czerwcowe słońce, jak gdyby zawstydzone, że świeci tak promiennie, ukryło się za chmurami, dzień zrobił się szary, a kiedy procesja dotarła do Krasnej Bramy, gdzie stutysięczny tłum pochlipywał i żegnał się znakiem krzyża, zaczął siąpić drobny deszczyk. Natura dostosowała się do nastroju mieszkańców.

Fandorin przedzierał się przez gęsty tłum, usiłując znaleźć oberpolicmajstra. Skoro świt, o ósmej, zawitał do domu generała przy bulwarze Twerskim, ale się spóźnił; powiedziano mu, że jego ekscelencja pojechał już do „Dussault”. To nie żarty: taki dzień, taka odpowiedzialność. I wszystko na głowie jednego Jewgienija Osipowicza.

Odtąd już pech nie opuszczał Fańdorina. Przy wejściu do hotelu „Dussault” kapitan żandarmerii powiedział, że generał „był przed chwilą i dopiero co pojechał do urzędu”. W urzędzie, na Małej Nikickiej, Karaczencewa też już nie było; popędził, żeby dopilnować porządku przed świątynią – nie dopuścić do powstania ścisku.

Rozwiązać ten pilny, arcyważny problem mógł generał-gubernator. Tego nie trzeba było szukać – na czele konduktu, zewsząd widoczny, siedział w pomnikowej pozie na swym siwojabłkowitym ogierze. Ani mowy o tym, żeby się do niego dostać.

W cerkwi Trzech Świętych, dokąd Fandorin wszedł tylko dzięki sekretarzowi księcia, który się akurat napatoczył, nie było nic a nic lepiej. Asesor kolegialny wykorzystał naukę „skradających się”: przecisnął się prawie do samej trumny, ale dalej ludzkie plecy tworzyły już prawdziwy mur. Władimir Andriejewicz stał obok wielkiego księcia i księcia Lichtenburskiego, uroczysty, wypomadowany, ze starczą łzą w wybałuszonych oczach. Nie było żadnej możliwości, żeby z nim porozmawiać, a gdyby nawet była, nie zorientowałby się raczej, o jak ważną sprawę chodzi.

Tłumiąc złość z powodu własnej niemocy, Fandorin wysłuchał wzruszającej mowy przewielebnego Amwrosija, który mówił o niezbadanych wyrokach Opatrzności. Blady ze wzruszenia kadecik dźwięcznym głosem wyrecytował długie wierszowane epitafium, zakończone słowami:

Zali nie pierzchał wróg chełpliwy,

Kiedy bohater natarł śmiało?

Choć w trumnie dziś spoczywa ciało,

To jego duch pozostał żywy!

Wszystkim dookoła znowu łzy stanęły w oczach, nie pierwszy i nie ostatni raz. Zaczęli pociągać nosem, wyciągnęli chustki. Ceremonia przebiegała powoli, stosownie do okoliczności.

A czas mijał nieubłaganie.

Minionej nocy Fandorin poznał nowe okoliczności, które ukazały sprawę w zupełnie innym świetle. Kobieta, którą nieprzywykły do europejskich kanonów służący uznał za niemłodą i nieładną, natomiast jego skłonny do romantyzmu pan – za piękną i intrygującą, nazywała się Jekatierina Aleksandrowna Gołowin i była nauczycielką żeńskiego gimnazjum w Mińsku. Mimo delikatnej budowy i wyraźnego przygnębienia, Jekatierina Aleksandrowna mówiła z niezwykłą dla nauczycielek gimnazjalnych energią i otwartością – czy to z natury taka była, czy też nieszczęście przydało jej mocy.

– Panie Fandorin – zaczęła, wyraźnie podkreślając każdą sylabę – od razu winna jestem panu wyjaśnienie, jakiego rodzaju związek łączył mnie z… ze… zmarłym. – Ostatniego słowa jakoś nie mogła wymówić. Ale głos jej nie zadrżał, choć na wysokim czole zarysowała się bruzda, oznaka cierpienia. Spartanka, pomyślał Erast Pietrowicz. Prawdziwa Spartanka. – Inaczej nie zrozumie pan, dlaczego wiem to, czego nie wiedział nikt inny, nawet najbliżsi pomocnicy Michaiła Dmitrijewicza. Kochaliśmy się z Michelem. – Pani Gołowin spojrzała pytająco na Fandorina i niezadowolona widać z uprzejmego i skupionego wyrazu jego twarzy, uznała za stosowne uściślić: – Byłam jego miłością.

Jekatierina Aleksandrówna przyłożyła do piersi zaciśnięte piąstki i w tym momencie wydała się Erastowi Pietrowiczowi podobna do Wandy: kiedy tamta mówiła o wolnej miłości, patrzyła tak samo wyzywająco, gotowa znieść obelgę. Asesor kolegialny spoglądał wciąż na pannę – uprzejmie i bez potępienia. Ta westchnęła i wyjaśniła tępakowi raz jeszcze:

– Żyliśmy z sobą jak mąż i żona, rozumie pan? Dlatego ze mną był bardziej szczery niż z innymi.

– Zrozumiałem, proszę, niech p-pani mówi dalej. – Erast Pietrowicz po raz pierwszy otworzył usta.

– Ale pan przecież wie, że Michel miał legalną żonę – mimo wszystko zapragnęła dodać Jekatierina Aleksandrówna, całą sobą okazując, że chce uniknąć niedomówień i swojego statusu ani trochę się nie wstydzi.

– Wiem, z domu księżniczka Titow. Ale Michaił Dmitrijewicz już dawno się z nią rozstał, nie p-przyjechała nawet na pogrzeb. Niech pani mówi o teczce.

– Tak, tak – opamiętała się panna Gołowin. – Ale chciałam opowiedzieć po kolei. Dlatego, że najpierw powinnam wyjaśnić… Miesiąc temu pokłóciliśmy się z Michelem… – uniosła się. – W ogóle rozstaliśmy się i od tej pory nie widzieli. Wyjechał na manewry, potem wrócił na dzień do Mińska i od razu…

– Wiem o wszystkich podróżach Michaiła Dmitrijewicza w ostatnim miesiącu – Erast Pietrowicz grzecznie, ale stanowczo skierował rozmówczynię na właściwy tor.

Ta zwolniła i nagle wyrecytowała:

– A czy pan wie, proszę pana, że w maju Michel zamienił na gotówkę wszystkie swoje akcje i papiery wartościowe, pobrał z kont wszystkie pieniądze, napisał list zastawny na swój riazański majątek i jeszcze wziął dużą pożyczkę w banku?

– Po co? – zmarszczył się Erast Pietrowicz.

Jekatierina Aleksandrówna spuściła głowę.

– Tego nie wiem. Miał jakąś ważną sprawę, w którą nie chciał mnie wtajemniczać. Byłam zła, kłóciliśmy się… Nigdy nie podzielałam jego poglądów politycznych: Rosja dla Rosjan, zjednoczeni Słowianie, własna, a nie zachodnia droga i inne takie dziwactwa. Nasz ostatni spór był spowodowany po części właśnie tym. Ale było i coś innego… Czułam, że nie jestem już na pierwszym miejscu w jego życiu. Pojawiło się w nim coś ważniejszego… – Poczerwieniała. – Może zresztą nie coś, tylko ktoś… Mniejsza z tym, to nieistotne. Istotne jest co innego. – Panna Gołowin zniżyła głos. – Wszystkie pieniądze leżały w teczce, którą Michel kupił w Paryżu, w czasie swojego lutowego tournée. Brązowa, skórzana, z dwoma srebrnymi zamkami na małe kluczyki.

Fandorin zmrużył oczy, starając się przypomnieć sobie, czy taka teczka znajdowała się pośród rzeczy zmarłego w czasie oględzin numeru czterdziestego siódmego. Nie, z pewnością jej nie było.

– Mówił mi, że pieniądze przydadzą się podczas podróży do Moskwy i Petersburga – ciągnęła nauczycielka. – Podróż miała się odbyć w końcu czerwca, od razu po manewrach. Pan chyba nie znalazł teczki w jego rzeczach?

Erast Pietrowicz przecząco pokręcił głową.

– Gukmasow też mówi, że teczka przepadła. Michel przez cały czas nie wypuszczał jej z rąk, a w hotelu zamykał w sejfie. Gukmasow to widział, ale potem… już po… kiedy Prochor Achramiejewicz otworzył sejf, były tam tylko jakieś papiery, teczki brakowało. Nie przydał temu znaczenia, bo był wystarczająco wstrząśnięty, zresztą nawet nie wiedział, jaka suma znajdowała się w teczce.

– N – no a jaka? – spytał Fandorin.

– O ile mi wiadomo, ponad milion rubli – powiedziała cicho Jekatierina Aleksandrówna.

Zdumiony Erast Pietrowicz aż gwizdnął, za co natychmiast przeprosił. Wszystkie te nowiny bardzo mu się nie podobały. Tajemnicza sprawa? Jaką tajemniczą sprawę może mieć adiutant generalny, generał piechoty i dowódca korpusu? I cóż to za papiery, które, jak się okazuje, leżały w sejfie? Kiedy Fandorin zaglądał tam w obecności oberpolicmajstra, sejf był całkiem pusty. Dlaczego Gukmasow zdecydował się zataić papiery przed prowadzącymi śledztwo? To przecież nie błahostka. I co najważniejsze – olbrzymia, po prostu niesamowita suma! Do czego była potrzebna Sobolewowi? A co najistotniejsze – gdzie się podziała?