– A okna otwierano?
– Tego nie wiem. Chyba nie, bo tam, gdzie leży nieboszczyk, okien się nie otwiera.
Erast Pietrowicz obejrzał i dwa pozostałe okna, ale na nic godnego uwagi już nie natrafił.
O wpół do piątej oględziny trzeba było skończyć. Zjawił się charakteryzator z pomocnikami – szykować Achillesa w ostatnią podróż.
Asesor kolegialny zwolnił portiera i pożegnał się z Jekatierina Aleksandrówna, nic jej w końcu nie mówiąc. Ta mocno uścisnęła mu rękę i pytająco spojrzała w oczy, obywając się bez zbędnych słów. Spartanka, cóż się dziwić.
Erast Pietrowicz nie mógł się doczekać, kiedy zostanie sam – chciał przemyśleć rezultaty rewizji, opracować plan działania. Chociaż noc spędził bezsennie, wcale nie chciało mu się spać ani też nie czuł zmęczenia. Wrócił do siebie i od razu rozpoczął analizę.
Niby te nocne oględziny numeru czterdziestego siódmego nie dały wiele, w rezultacie jednak wyłaniał się dość przejrzysty obraz.
Owszem, z początku pomysł, że bohater narodowy został zabity dla pieniędzy, wydał się Erastowi Pietrowiczowi niedorzeczny, a nawet szalony. Ale przecież ktoś tej samej nocy wlazł do pokoju przez lufcik, otworzył sejf i ukradł teczkę. Polityka nie ma z tym nic wspólnego. Złodziej nie zabrał przechowywanych w ogniotrwałej skrzynce papierów, chociaż były tak ważne, że Gukmasow uznał za konieczne ukryć je przed okiem władz. A zatem włamywacza interesowała tylko teczka?
Rzecz szczególna: złodziej otwierał sejf bez pośpiechu, Wiedział zatem, że Sobolewa nocą w pokoju nie będzie i że nagle nie wróci. A co jeszcze bardziej charakterystyczne: ograbiony sejf nie był otwarty, tylko starannie zamknięty, na co, jak wiadomo, potrzeba o wiele więcej czasu i wprawy niż na otwarcie. Po co to zbędne ryzyko, skoro właściciel i tak zauważy utratę teczki? I czemuż wychodzić przez lufcik, skoro można było oknem? Wnioski…
Fandorin wstał i przeszedł się po pokoju.
Złodziej wiedział, że Sobolew już nie wróci do pokoju, w każdym razie żywy – to raz.
Wiedział też, że nikt oprócz generała nie ruszy teczki, czyli że o milionie wie tylko Sobolew – to dwa.
Widać stąd, że poinformowany był nie tylko dobrze, ale wręcz fantastycznie – to trzy.
No i oczywiście cztery: złodzieja trzeba koniecznie znaleźć. Choćby dlatego, że może jest nie tylko złodziejem, ale i mordercą. Milion to potężny bodziec.
Łatwo powiedzieć – znaleźć. Ale jak?
Erast Pietrowicz usiadł przy stole i przysunął paczkę papieru piśmiennego.
Do tej chwili Masa nieruchomo stał pod ścianą i nawet sapał ciszej niż zazwyczaj: nie chciał przeszkadzać panu w zrozumieniu sensu Wielkiej Spirali, do której przyczepione są wszystkie istotne przyczyny i skutki, zarówno wielkie, jak i całkiem małe. Teraz podbiegł i spytał:
– Pędzelek i tusz?
Fandorin skinął głową i dalej rozmyślał. Czas jest cenny. Wczoraj w nocy ktoś wzbogacił się o cały milion. Być może złodziej ze zdobyczą jest już daleko. Ale jeśli ma olej w głowie – a wszystko na to wskazuje, że ma – nie robi gwałtownych ruchów, tylko przyczaił się i czeka.
Kto może znać profesjonalnych kasiarzy? Jego ekscelencja Jewgienij Osipowicz. Złożyć mu wizytę? Nie, generał teraz śpi, nabiera sił przed ciężkim dniem. Poza tym przecież nie trzyma kartoteki przestępców u siebie w domu. A w Urzędzie Śledczym tak wcześnie też nikogo nie będzie. Czekać, aż zaczną pracę?
Oj, ale czy w Śledczym mają kartotekę? Kiedyś, gdy Fandorin tam pracował, nikt o takich wymysłach nie słyszał. Nie, nie warto czekać do rana.
Masa tymczasem wziął laseczkę suchego tuszu, roztarł w kwadratowej miseczce z laki, nalał trochę wody, zamoczył pędzelek i z szacunkiem podał Fandorinowi, sam natomiast stanął z tyłu, żeby nie odciągać uwagi pana od ćwiczenia kaligraficznego.
Erast Pietrewicz powoli uniósł pędzelek, odczekał sekundę i nakreślił na papierze hieroglif „cierpliwość”, starając się myśleć tylko o jednym – żeby znak wypadł idealnie. Wyszło diabli wiedzą co: kreski zbyt grube, brak harmonii między elementami, z boku kleks. Zmięta kartka poleciała na podłogę. Za nią druga, trzecia, czwarta. Pędzelek poruszał się coraz szybciej, coraz pewniej. Za osiemnastym razem hieroglif był już całkiem bez zarzutu.
– Masz, schowaj to. – Fandorin podał Masie swoje arcydzieło.
Ten przyjrzał się, z aprobatą cmoknął parę razy i włożył kartkę do specjalnej teczki z papieru ryżowego.
Erast Pietrewicz tymczasem już wiedział, co trzeba zrobić. Proste i właściwe rozwiązanie napełniło jego duszę spokojem. Właściwe rozwiązania zawsze są proste. Przecież powiedziane jest: mąż szlachetny nie przystąpi do nieznanego dzieła, póki nie spyta o radę nauczyciela.
– Zbieraj się, Masa – powiedział Fandorin. – Jedziemy w gości do mojego dawnego nauczyciela.
Ksawierij Fieofiłaktowicz Gruszyn, były prystaw Urzędu Śledczego – ten był cenniejszy niż kartoteka. Pod jego ojcowską, wyrozumiałą opieką młody Erast Pietrowicz zaczynał karierę detektywa. Niedługo razem pracowali, ale nauczył się wiele. Gruszyn jest stary, dawno na emeryturze, jednak na wylot zna całą złodziejską Moskwę, poznał ją w ciągu długich lat służby. Dwudziestoletni Fandorin szedł z nim nieraz przez Chitrowkę, albo, powiedzmy, rozbójniczą Graczowkę, i nie mógł wyjść z podziwu: do prystawa podchodzą to jakieś ostatnie bandziory, to koszmarni oberwańcy, to wypomadowane eleganciki z rozbieganymi oczkami, a każdy zdejmuje czapkę, kłania się, pozdrawia. Z jednym Ksawierij Fieofiłaktowicz poszepcze, innego żartobliwie potarmosi za ucho, trzeciemu uściśnie rękę. I od razu, jak tylko odejdą, wyjaśnia kanceliście żółtodziobowi: „To Tiszka Kolejarz, czatuje pod dworcami, ściąga walizki z jadących wolantów. A to Gula, zmieniacz pierwszej klasy”. „Zmieniacz?” – pyta nieśmiało Erast Pietrowicz, oglądając się na jegomościa o przyzwoitym wyglądzie, w cylinderku i z laseczką. „No, złoto sprzedaje z ręki do ręki. Bardzo sprytnie potrafi podmienić prawdziwy pierścionek. Pokaże złoto, a wsunie tombakową podróbkę. To cenione rzemiosło, wymaga niemałej praktyki”. Gruszyn zatrzymuje się koło „grających”, którzy prostaków ogrywają w trzy naparstki, i pokazuje: „Widzisz, młodzieńcze, jak Stiopka wsadza kulkę chleba pod lewy kołpaczek? To nie wierz własnym oczom – przykleił kulkę do paznokcia, a pod naparstkiem nic nie ma”. „To dlaczego nie aresztujemy oszustów?!” – woła oburzony Fandorin, a Gruszyn tylko się uśmiecha: „Każdy musi żyć, kochaneczku. Ja żądam tylko, żeby mieli sumienie i nikogo nie obdzierali ze skóry”.
Wśród moskiewskich złodziei prystaw cieszył się szczególnym szacunkiem, bo był sprawiedliwy, pozwalał żyć każdemu stworzeniu bożemu, ale przede wszystkim dlatego, że nie był chciwy. Ksawierij Fieofiłaktowicz nie brał w łapę, nie to co inni policjanci. Dlatego nie wybudował sobie murowanego pałacu i na emeryturze zamieszkał na Zamoskworieczu, w skromnym domku z ogrodem. Jako sekretarz ambasady w dalekiej Japonii, Erast Pietrowicz od czasu do czasu dostawał kartki od dawnego przełożonego, a po powrocie do Moskwy zamierzał złożyć mu wizytę, gdy tylko się po ludzku urządzi. Ale wyszło tak, że wizytę trzeba było złożyć już teraz.
Kiedy dorożka dudniła po moście Moskworieckim, zalanym pierwszym, jeszcze niepewnym brzaskiem, Masa zapytał z troską:
– Proszę pana, czy Gurusin-sensei to tylko sensei, czy onsi? – A wątpliwość wyjaśnił, kręcąc głową z dezaprobatą: – Na wizytę u sensei jest jeszcze za wcześnie, a u onsi tym bardziej.
Sensei to zwykły nauczyciel, a onsi – ktoś nieporównanie ważniejszy: nauczyciel, wobec którego odczuwamy głęboką i szczerą wdzięczność.
– Chyba onsi. – Erast Pietrowicz popatrzył na czerwony, zajmujący pól nieboskłonu pas zorzy porannej i niefrasobliwie przyznał: – Pewnie trochę wcześnie. Ale Gruszyn chyba i tak cierpi na bezsenność.