Raz tylko, kiedy do trumny podszedł Kiriłł Aleksandrowicz, a w cerkwi zapanowała pełna szacunku cisza, Fandorin poczuł na sobie spojrzenie generała – gubernatora i z rozpaczą zaczął kiwać głową, żeby zwrócić uwagę księcia, ale jaśnie oświecony odpowiedział takim samym kiwaniem, ciężko westchnął i ze smutkiem zapatrzył się na żyrandol z płonącymi świecami. Gestykulacja asesora kolegialnego nie uszła za to uwagi jego wysokości księcia Lichtenburskiego, który stał pośród całego tego bizantyjskiego przepychu trochę skonfundowany, żegnał się nie jak wszyscy, tylko z lewej strony w prawą, i zdaje się w ogóle czul się jak nieproszony gość. Eugeniusz Maksymilianowicz lekko uniósł brew i zatrzymał wzrok na dającym jakieś znaki urzędniku, po czym szturchnął palcem Churtinskiego, którego przylizana fryzura wyzierała znad epoletu gubernatora. Piotr Parmienowicz okazał się bardziej domyślny: w lot zrozumiał, że zdarzyło się coś niezwykłego, i wskazał głową w stronę bocznego wyjścia – proszę tam, to porozmawiamy.
Erast Pietrowicz znowu zaczął się prześlizgiwać przez gęsty tłum, ale już w innym kierunku – nie do środka, tylko na ukos, tak że tym razem poszło szybciej. I przez cały czas, kiedy przeciskał się przez żałobników, pod sklepieniem świątyni dźwięczał głęboki, iście męski głos wielkiego księcia, którego wszyscy słuchali z wielką uwagą. Nie chodziło tylko o to, że Kiriłł Aleksandrowicz był rodzonym i ukochanym bratem cara. Wielu obecnych na panichidzie doskonale wiedziało, że ten piękny, postawny generał z trochę drapieżną, jastrzębią twarzą nie tylko dowodzi gwardią, ale jest prawdziwym, rzec można, zarządcą cesarstwa: kieruje i ministerstwem wojny, i departamentem policji, a co jeszcze istotniejsze – specjalnym korpusem żandarmerii. Mówiono, że car nie podejmuje ani jednej ważnej decyzji, jeśli uprzednio nie omówi jej z bratem. Przedzierając się do wyjścia, Erast Pietrowicz przysłuchiwał się mowie wielkiego księcia i myślał, że natura złośliwie zażartowała sobie z Rosji: gdyby jeden brat urodził się o dwa lata wcześniej, a drugi – o dwa później, to samowładcą kraju stałby się nie powolny, niemrawa ponury Aleksander, tylko mądry i przewidujący Kiriłł. Jakże inaczej wyglądałoby wówczas życie w ojczyźnie! Jak zabłysnęłaby na światowej arenie! Ale nie było co skarżyć się na matkę naturę, bo jeśli już złorzeczyć, to nie jej, tylko Opatrzności. Opatrzność zaś nic bez istotnego powodu nie zrządza i jeśli nie jest sądzone cesarstwu rozkwitnąć na skinienie nowego Piotra, to znaczy, że Bóg sobie tego nie życzy. Widać szykuje Trzeciemu Rzymowi inny, nieznany los. Oby szczęśliwy i radosny. Przy tej myśli Fandorin przeżegnał się, co czynił nadzwyczaj rzadko, ale ten ruch nie zwrócił niczyjej uwagi, bo wszyscy co chwila robili znak krzyża. Może myśleli o tym samym?
Pięknie mówił Kiriłł – same ważkie, szlachetne, niebanalne słowa.
– …Wielu użala się, że ten sławny bohater, nadzieja ziemi rosyjskiej, odszedł od nas tak nieoczekiwanie i – cóż ukrywać – niedorzecznie. Ten, którego nazywano Achillesem, bo jego legendarne szczęście wielokrotnie ratowało go od niechybnej śmierci, nie padł na polu bitwy, tylko umarł śmiercią zwykłą, prawdziwie cywilną. Ale czy na pewno? – Głos zabrzmiał antycznym spiżem. – Serce Sobolewa pękło dlatego, że było utrudzone latami ciężkiej służby dla ojczyzny, osłabione licznymi ranami, które bohaterowi zadali wrogowie. Nie Achillesem należało go nazwać, o nie! Achillesa chroniła woda Styksu, nie imały się go strzały i miecze, do końca życia nie przelał ani kropli własnej krwi. A Michaił Dmitrijewicz nosił na ciele ślady czternastu ran, z których każda niepostrzeżenie przybliżała godzinę jego zgonu. Nie, nie ze szczęśliwcem Achillesem należałoby Sobolewa porównać, prędzej z Hektorem – zwykłym śmiertelnikiem, ryzykującym życie tak samo jak jego żołnierze!
Erast Pietrowicz nie usłyszał końca tej wzruszającej mowy, bo akurat w tym momencie dotarł do upragnionych drzwi, gdzie już czekał nań szef tajnego oddziału kancelarii gubernatora.
– No, co się stało? – spytał radca dworu, marszcząc wysokie blade czoło, a potem pociągnął Fandorina na podwórze, dalej od ludzkich uszu.
Erast Pietrowicz ze zwykłą matematyczną jasnością i zwięzłością przedstawił istotę sprawy i zakończył:
– Przeprowadzić masową obławę należy niezwłocznie, nie później niż dzisiaj w nocy – to sześć.
Churtinski słuchał w napięciu, dwa razy jęknął, a pod koniec nawet rozpiął ciasny kołnierzyk.
– Zgubił mnie pan, Eraście Pietrowiczu, po prostu zgubił – rzekł. – To gorsze od szpiegostwa. Jeśli bohatera Plewny uśmiercono z powodu marnego kruszcu, zhańbiliśmy się przed całym światem. Choć oczywiście milion marną sumą nie jest… – Piotr Parmienowicz zacisnął palce, zastanawiając się. – Boże, co tu robić, co robić…? Do Władimira Andriejewicza nie warto się pchać, nie takie rzeczy mu teraz w głowie. A i Karaczencew nie pomoże – nie ma w tej chwili ani jednego wolnego stójkowego. Wieczorem z tej smutnej okazji wszędzie zrobi się spory ruch, no i będzie tylu dostojnych gości – każdego trzeba ochraniać i strzec przed terrorystami. Nie, kochany panie, nic dzisiaj z obławy nie wyjdzie, proszę to sobie wybić z głowy.
– To się nam wymknie. – Fandorin omal nie zajęczał.
– Najprawdopodobniej już się wymknął – westchnął ponuro Churtinski.
– Jeśli nawet uciekł, to ś-ślad jest świeży. Byle szybko, to coś tam jeszcze chwycimy.
Piotr Parmienowicz bardzo delikatnie wziął rozmówcę pod rękę.
– Ma pan rację. Tracić czas byłoby zbrodnią. Przecież nie od wczoraj zgłębiam tajemnice Moskwy Znam i tego Miszę Malutkiego. Dawno się do niego dobieram, ale to sprytna bestia. I co jeszcze panu powiem, drogi Eraście Pietrowiczu… – Głos radcy dworu zadźwięczał przyjaźnie, konfidencjonalnie, zawsze przymrużone oczy otwarły się szeroko, zdradzając mądrość i przenikliwość. – Szczerze mówiąc, z początku mi się pan nie podobał. Wcale a wcale. Fircyk, pomyślałem, delikacik. Przyleciał na gotowe, krwią i potem zdobyte. Ale Churtinski zawsze gotów jest przyznać, że nie miał racji. Co do pana się pomyliłem, wydarzenia dwóch ostatnich dni świadczą o tym wymownie. Widzę, że z pana człowiek bardzo mądry, doświadczony, no i detektyw pierwszej klasy. Fandorin lekko się ukłonił, oczekując dalszego ciągu.
– Mam zatem dla pana pewną propozycję. Jeśli oczywiście pan się nie boi… – Piotr Parmienowicz przysunął się blisko i zaszeptał. – Żeby nie zmarnować dzisiejszego wieczora, może przeszedłby się pan po chitrowskich jaskiniach i zrobił rekonesans? Wiem, że jest pan nieprześcignionym mistrzem charakteryzacji, więc udać mieszkańca Chitrowki to dla pana błahostka. Znam jedno takie miejsce, gdzie najprawdopodobniej natrafi pan na ślad Malutkiego. Wiem to ze swoich źródeł. Przydzielę panu obstawę, najlepszych swoich agentów. No jak, nie pogardzi pan taką robotą? Czy może boi się pan?
– Nie pogardzę i nie boję się – odparł Erast Pietrowicz, któremu propozycja radcy dworu wydała się nawet niegłupia. W rzeczy samej, jeśli już operacja policyjna jest niemożliwa, dlaczegóż by nie popróbować samemu?
– A jeśli pan coś znajdzie – ciągnął Churtinski – to o świcie można by nawet zrobić obławę. Niech no mnie pan tylko powiadomi. Pięciuset stójkowych panu oczywiście nie zbiorę, ale tylu nie będzie potrzeba. Przez ten czas przecież zdoła pan chyba ograniczyć teren poszukiwań? Niech pan mi pośle jednego z moich ludzi, a resztę już sam zrobię. Bez jego ekscelencji Jewgienija Osipowicza też sobie świetnie poradzimy.
Erast Pietrowicz zmarszczył się, bo to znowu dawały o sobie znać moskiewskie intrygi, o których teraz lepiej byłoby zapomnieć.