Выбрать главу

Widząc, że na Erasta Pietrowicza te argumenty nie podziałały, Gruszyn zaczął błagać:

– Niech pan mnie nie gubi, kochaneczku! Po starej znajomości, co? Niech pan się zlituje i sprawi staruszkowi przyjemność, usycham z nieróbstwa. Przeszlibyśmy się we dwóch.

– Kochany Ksawieriju Fieofiłaktowiczu. – Fandorin przemawiał cierpliwie, jak do małego dziecka. – Niechże się pan zlituje, przecież wszystkie psy na Chitrowce pana znają.

Gruszyn chytrze się uśmiechnął.

– A to już nie pański kłopot. Myśli pan, że pan jeden tak się potrafi przebierać?

Zaczął się długi, nużący spór.

Kiedy podeszli pod dom Jeropkina, już się ściemniło. Nigdy jeszcze Fandorin nie był po zmroku na smutnej sławy Chitrowce. Miejsce było okropne: jakieś podziemne królestwo, gdzie mieszkają nie żywi ludzie, tylko cienie. Na krzywych uliczkach nie paliła się ani jedna latarnia, niepokaźne domki pochylały się to w lewo, to w prawo, kupy śmieci roztaczały ohydną woń. Tutaj się nie chodziło, tylko kuśtykało, prześlizgiwało, przemykało wzdłuż ścian: z bramy albo niewidocznych drzwi wynurzy się szary cień, rozejrzy tu i tam, smyrgnie ulicą i znowu zniknie w jakiejś szparze. Kraina szczurów – pomyślał Erast Pietrowicz, chromając na swoich szczudełkach. Tyle że szczury nie śpiewają przepitymi głosami, nie drą się na całe gardło, z przekleństwami i łzami, i nie mruczą niejasnych gróźb pod adresem przechodniów.

– Ma pan „Katorgę”. – Gruszyn wskazał ponury piętrowy dom, ze złowieszczo świecącymi się ślepawymi okienkami, i przeżegnał się. – Daj Boże wykonać zadanie i cało głowę unieść.

Weszli tak, jak się umówili: Ksawierij Fieofiłaktowicz i Masa najpierw, Fandorin chwilę po nich. Taki warunek postawił asesor kolegialny „Niech pan nie zważa na to, że mój Japończyk nie mówi po rosyjsku – wyjaśnił Erast Pietrowicz. – Niejeden raz bywał w opałach i niebezpieczeństwo wyczuwa instynktem. Sam był w p-przeszłości jakuza, to tacy japońscy bandyci. Reaguje błyskawicznie, a nożem operuje jak Pirogow lancetem. Z Masą może się pan nie obawiać o plecy. A jak wepchamy się we trójkę, będzie podejrzane, bo to już cała drużyna, jak z policji”.

W końcu go przekonał.

Ciemno w tej „Katordze”, tutejsi nie lubią zbyt ostrego światła. Tylko na kontuarze stoi lampa naftowa, żeby można było liczyć pieniądze, a na zbitych z desek stołach – po jednej grubej łojowej świecy. Kiedy się płomień zachwieje, po niskich kamiennych sklepieniach miotają się pokraczne cienie. Ale oku, które przywykło, półmrok nie przeszkadza. Posiedzi się, popatrzy i zobaczy wszystko, co trzeba. O, tam, w kącie, przy obficie zastawionym, a nawet nakrytym obrusem stole, siedzi milcząca „ferajna”. Piją z umiarem, jedzą jeszcze mniej, między sobą przerzucają się krótkimi, niezrozumiałymi dla postronnych frazami. Na pewno zuchy czekają na coś: albo idą na robotę, albo muszą odbyć jakąś zasadniczą rozmowę. A reszta to klientela mało ciekawa, drobna. Dziewki, pijani oberwańcy, no i, rozumie się, stali bywalcy – doliniarze z „tycerami”. Dzielą jak się należy „zjuchcone” dzisiaj „fanty”, jeden drugiego tarmosi, bo trzeba dokładnie ustalić, kto ile wziął i co po ile wychodzi. Jednego już wepchnęli pod stół i kopią ze złością. Ten wyje i chce wyleźć, ale zapędzają go z powrotem i dogadują: „Nie szlamuj, nie szlamuj!”

Wszedł garbaty staruszek. Postał na progu, pokręcił garbem tak i siak, obejrzał się i pokuśtykał do kącika, podpierając się szczudełkami. Na szyi ma ciężki krzyż na pozieleniałym łańcuszku i jakieś brzemiona pokutne – jak żelazne gwiazdy. Zakaszlał, usiadł za stołem. Dobre miejsce: z tyłu ma ścianę, a sąsiedzi spokojni. Po prawej – ślepy żebrak wybałusza niewidzące, bielmem pokryte oczy, miarowo rusza szczęką; przyszedł na wieczerzę. Po lewej – jakaś dziewka oparła na stole czarnowłosą głowę, objęła pusty sztof i śpi jak zabita; na pewno „brzana” kogoś z ferajny. Ubrana jest czyściej niż reszta nierządnic, ma nawet kolczyki z turkusami, a przede wszystkim nikt się do niej nie przystawia. Widać nie wolno. Zmęczyła się, to śpi. Jak się obudzi – znowu wypije.

Podszedł posługacz, podejrzliwie zapytał:

– Skądeście, dziadku, przyszli? Jakoś żem was tu wcześniej nie widział.

Garbus wyszczerzył zgniłe zęby i pospiesznie zaczął paplać:

– Hę?… I stamtąd, i z siamtąd, raz w górę podskoczę, raz się z góry stoczę. Mój chłopcze złociutki, przynieś no mi wódki. Boć to smutna mina, kiedy się plecy zgina. Tylko się nie bój, pieniążki mam. – Zadzwonił miedziakami. – Litują się prawosławni nad biednym kaleką.

Dziarski staruszek mrugnął porozumiewawczo, wyjął zza pleców watowany wałek, wyprostował się i przeciągnął. Po garbie nie było śladu.

– Człek boży się męczy, kiedy długo jęczy. Teraz chlebka krzynę i z babą pod pierzynę.

Żartowniś pochylił się w lewo, szturchnął śpiącą.

– Hej, Marusia, przytul no dziadusia! Czyjaś ty, duszko? Masz cieplutkie łóżko?

A dalej jeszcze plótł takie rzeczy, że posługacz tylko parsknął: nie ma co, wesoły dziadek. Dał mu radę:

– Ty Fiskę zostaw, nie dla ciebie preporcja. A jak chcesz kobitkę popieścić, to idź po schodkach na górę. Ino weź pół rubla i pół butelki.

Staruszek dostał sztof wódki, ale na górę mu się nie spieszyło – widać i tutaj było mu dobrze. Opróżnił szklaneczkę. Zamruczał cienkim głosem piosenkę i dalej strzelać na boki sprytnymi, po młodzieńczemu błyszczącymi oczkami. W mig obejrzał całe towarzystwo, zatrzymał wzrok na „fartownych” i zwrócił głowę w stronę lady, gdzie karczmarz Abdul, spokojny, żylasty Tatar, znany i budzący respekt na całej Chitrowce, półgłosem rozprawiał o czymś z wędrownym handlarzem starzyzną. Mówił głównie ten ostatni, a karczmarz odpowiadał monosylabami, bez zapału, brudną ścierką powoli wycierając rżniętą szklankę. Ale siwobrody handlarz, w solidnym nankinowym palcie i kaloszach włożonych na buty, nie chciał się odczepić – ciągle coś szeptał, pochylony ponad ladą, i od czasu do czasu pokazywał palcem kosz wiszący na ramionach jego towarzysza, małego Kirgiza, który wąskimi, bystrymi oczami czujnie popatrywał wokoło.

Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Erast Pietrowicz wiedział, że Gruszyn udaje tandeciarza, który okazyjnie nabył komplet narzędzi kasiarskich, a teraz szuka dobrego, znającego się na rzeczy kupca. Pomysł był niezły, ale Erast Pietrowicz mocno niepokoił się tym, że „fartowni” z taką uwagą przypatrują się handlarzowi i jego pomocnikowi. Czyżby coś przewąchali? Ale jakim cudem? Ksawierij Fieofiłaktowicz zamaskował się po mistrzowsku – chyba nikt go nie poznał?

O, Masa też czuje zagrożenie – wstał, wsunął ręce w rękawy, przymknął grube powieki. W rękawie ma nóż, a poza oznacza gotowość do odparowania ciosu, z którejkolwiek strony zostałby zadany.

– Hej, skośnooki! – krzyknął jeden z „ferajny”, wstając. – Ty z jakiego plemienia?

Tandeciarz żwawo się odwrócił.

– To Kirgiz, dobry człowieku – odrzekł uprzejmie, ale bez żadnego lęku. – Biedny sierota, bisurmanie mu język ucięli. A dla mnie on w sam raz. – Ksawierij Fieofiłaktowicz zrobił jakiś chytry znak palcami. – Facjendę opylam, żólteczko, to mi nie potrzeba takich, co za dużo dziobem kłapią.

Masa też odwrócił się plecami do lady, poczuł, skąd płynie główne zagrożenie. Oczy w ogóle zamknął, ale jakaś iskierka czasem spod powiek błyskała.

„Fartowni” spojrzeli po sobie. Zagadkowe słowa handlarza wyraźnie podziałały na nich uspokajająco. Erastowi Pietrewiczowi spadł kamień z serca – Gruszyn nie cielę, daje sobie radę. Fandorin westchnął z ulgą i wyjął spod stołu rękę, którą już kładł na rękojeści gerstala.