A właśnie trzeba było nie wyjmować.
Karczmarz wykorzystał to, że obaj odwrócili się do niego plecami, znienacka porwał z lady dwufuntowy odważnik na sznurku i lekkim, zdawałoby się, ruchem, ale ze straszną siłą, walnął „Kirgiza” w tył głowy. Rozległ się przyprawiający o mdłości trzask i Masa jak wór osunął się na podłogę, a podły Tatar zręcznie rąbnął w lewą skroń Gruszyna, który nie zdążył się nawet odwrócić.
Nic nie rozumiejąc, Erast Pietrowicz przewrócił stół i wyrwał zza pazuchy rewolwer.
– Nie ruszać się! – wrzasnął z wściekłością. – Policja!
Jeden z „ferajny” wsunął rękę pod stół, a wtedy Fandorin strzelił. Chłopak krzyknął, złapał się obiema rękami za pierś, zwalił na podłogę i zaczął wić w konwulsjach. Pozostali zastygli bez ruchu.
– Kto się ruszy – zabiję!
Erast Pietrowicz szybko wodził lufą, celując to w „fartownych”, to w karczmarza, i gorączkowo zastanawiał się, czy starczy mu kul na nich wszystkich i co ma teraz robić. Lekarza, potrzebny jest lekarz! Chociaż uderzenia odważników były tak silne, że raczej lekarz już na nic… Obrzucił spojrzeniem salę. Z tyłu ściana, po bokach niby też wszystko w porządku: ślepy jak siedział, tak siedzi, tylko kręci głową i przewraca swoimi okropnymi oczami; dziewka na głos strzału się ocknęła, podniosła ładną, ale zapijaczoną twarz. Oczy czarne, błyszczące – widać, że Cyganka.
– Dla ciebie, ścierwo, pierwsza kula! – zawołał Fandorin do Tatara. – Na sąd nie będę czekał, od razu cię…
Nie dokończył, bo Cyganka po cichu, jak kotka, wstała i walnęła go butelką w ciemię. Erast Pietrowicz tego zresztą nie widział. Dla niego zapadła ciemność – nagle i bez żadnego powodu.
Rozdział dziewiąty
Erast Pietrowicz przychodził do siebie stopniowo, zmysły wracały mu po kolei. Pierwszy pojawił się węch. Pachniało kwasem i kurzem. Potem zmartwychwstał dotyk – detektywa piekły nadgarstki, pod policzkiem miał szorstką, drewnianą powierzchnię. W ustach czuł słony smak – to na pewno krew. Na końcu wróciły mu słuch i wzrok, a razem z nimi zaczął pracować i umysł.
Fandorin zrozumiał, że leży na podłodze twarzą w dół, a ręce ma skrępowane na plecach. Asesor kolegialny odemknął jedno oko, zobaczył obskurny stół, uciekającego rudego karalucha i kilka par butów. Jedne były eleganckie, chromowe, ze srebrnymi podkówkami i jakoś bardzo małe, jak gdyby chłopięce. Trochę dalej, za butami, Erast Pietrowicz zobaczył coś takiego, że od razu wszystko sobie przypomniał: wprost na niego patrzyło martwe oko Ksawierija Fieofiłaktowicza. Prystaw też leżał na podłodze, a twarz miał niezadowoloną, nawet pełną złości, jakby chciał powiedzieć: „No, to już jakaś kompletna bzdura”. Obok widniała zalana krwią czarnowłosa głowa Masy. Erast Pietrowicz zamknął oczy. Miał ochotę znowu wrócić do ciemności, żeby już nic nie widzieć i nie słyszeć, ale nie pozwalały mu ostre, świdrujące mózg głosy.
– …No, Abdul ma łeb! – mówił jeden, pobudzony, gęgający jak syfilityk. – Jak ten po naszemu zagadał, już pomyślałem, że nie ten, a Abdul jak go nie rąbnie!
Bas mówił wolno, po tatarsku łykając końcówki wyrazów:
– Jak nie ten, głup twoja głów! Mówił, przyjdzie ktoś i Kitaj ze skośny ok, to bić.
– To nie Kitajec, tylko Kirgiz.
– Ty sam Kirgiz! Ile na Chitrowce łudź ze skośny ok? A jakby pomylił, to mały szkód. Rzuciliby w rzek i nie ma kłopot.
– A Fiska klawa dziewucha – powiedział trzeci głos, niby przypochlebny, ale z histerycznym odcieniem. – Jakby nie ona, dziad by nas ukokosił. A tyś, Misza, mówił, że będzie dwóch, co nie? A ich, wisz, bracie, było trzech. Kropnęli Pajdusa. Pajdus zaraz kitę odwali. Kula w brzuch.
Słysząc imię „Misza”, Fandorin ostatecznie porzucił myśl o powrocie do ciemności. Bolało go uderzone ciemię, ale odpędził ból, zagnał go w próżnię, w tę samą ciemność, skąd sam niedawno wypłynął. Na ból nie było czasu.
– Batem po gębie by cię trzeba, Fiska, żebyś nie chlała – ospale, powoli zapiał falset. – Ale za coś takiego ci wybaczam. Nieźleś meta dziachnęła.
Podeszły dwa safianowe buciki, stanęły przed chromowymi.
– Mogę i po gębie, Miszeńka – zaśpiewał ochrypły kobiecy głos. – Tylko mnie nie przepędzaj. Trzy dni ciebie, sokolika, nie widziałam. Ckni mi się. Chodź ze mną, to cię utulę.
– Później będziemy się tulić. – Eleganckie buciki zbliżyły się o krok do Fandorina. – A teraz popatrzymy, co za robaczek nas odwiedził. Obróć no go, Szucha. Zobacz, oczkiem błysnął.
Obrócili Erasta Pietrowicza na plecy.
Taki jest Misza Malutki. Sięga Cygance ledwie ponad ramię, a przy chłopakach z ferajny to zupełny pokurcz. Twarz ma wąską, nerwową, kącik ust podryguje. Paskudne oczy, jakby nie był człowiekiem, tylko rybą. Ale w ogóle chłopak ładny. Przedziałek dzieli włosy dokładnie na połowy, kręcą się na końcach. Niemiły szczegół: czarne wąsiki ma takie jak Erast Pietrewicz i tak samo podkręcone. Fandorin niezwłocznie obiecał sobie, że przestanie usztywniać wąsy fiksatuarem. I od razu następna myśclass="underline" chyba już nie będzie okazji.
W jednej ręce król bandytów trzymał gerstala, a w drugiej sztylet, który Fandorin nosił przy kostce. Widocznie już go obszukali.
– No, i coś ty za jeden? – spytał przez zęby Misza Malutki. Jak się patrzyło z dołu, to wcale nie wydawał się mały, przeciwnie, wyglądał jak istny Guliwer. – Z jakiej dzielnicy? Z Miasnickiej? Pewnie stamtąd. Wszystkie moje katy tam się zebrały, wampiry niedopite.
Erasta Pietrowicza zastanowiły te „katy” i „wampiry”, a ponadto zapamiętał, że na Miasnickiej nie biorą łapówek. Pożyteczna informacja, jeśli oczywiście uda się ją kiedyś wykorzystać.
– Czego was trzech przyszło? – zadał Misza niezupełnie jasne pytanie. – Czy może ty sobie, a tamci sobie?
Fandorina kusiło, żeby kiwnąć głową, ale uznał, że lepiej milczeć. Zobaczy, co będzie dalej.
Dalej było źle. Misza zrobił lekki zamach i z całej siły kopnął leżącego w pachwinę. Erast Pietrowicz widział ten zamach i zdążył się przygotować. Wyobraził sobie, że skacze do przerębla. Woda była tak lodowata, że w porównaniu z tym kopnięcie wydało się bagatelą. Fandorin nawet nie jęknął.
– Twardy staruszek – zdziwił się Misza. – Pomęczymy się z nim. No nic, tak nawet jenteresująco będzie, a czas też mamy. Na razie rzućcie go, chłopaki, do piwnicy. Zjemy dary boże, a potem sobie poużywamy. Ja się rozochocę, rozigram, a Fiska mnie potem utuli.
Kiedy asesora kolegialnego wleczono za nogi po podłodze, najpierw za ladę, a potem jakimś ciemnym korytarzem, słychać było cienki chichot kobiecy. Skrzypnęły drzwi do piwnicy, a w następnej chwili Erast Pietrowicz runął w zupełną ciemność. Skulił się, ale i tak rąbnął o coś bokiem i ramieniem.
– Trzymaj swoje kuśtyki, garbusku! – zawołano ze śmiechem z góry. – Pochodź tam sobie, może grosików nazbierasz.
Jedno po drugim upadły na Fandorina oba krótkie szczudełka. Mętny kwadrat u góry zniknął z hukiem, a Erast Pietrewicz zamknął oczy, bo i tak nic nie było widać.
Zgiął rękę w nadgarstku i pomacał palcami krępujące go więzy. Głupstwo, to zwykły sznur. Potrzebna jest choć trochę twardsza powierzchnia, najlepiej z ostrym kantem, no i trochę wytrwałości. Cóż tam znowu? Aha, drabina, o którą się uderzył. Obrócił się plecami i zaczął szybko pocierać sznur o boczną listwę. Pół godziny roboty, nie więcej.
Erast Pietrewicz zaczął liczyć do tysiąca ośmiuset, i to nie dlatego, żeby skrócić sobie czas, ale żeby nie myśleć o tym co najstraszniejsze. Liczenie jednak nie przeszkadzało czarnym myślom wbijać się igłami w biedne serce asesora kolegialnego.