Wykorzystał chwilową przerwę, by przyjrzeć się dwóm urzędnikom, którzy z racji obowiązków mieli znać wszystkie tajemnice Moskwy. Churtinski mrużył oczy, uśmiechał się samymi wargami – niby przyjaźnie, ale jakby nie do Fandorina, tylko do własnych myśli. Na uśmiech radcy dworu Erast Pietrowicz nie odpowiedział – bardzo dobrze znał ten typ ludzi i bardzo go nie lubił. Już prędzej podobał mu się oberpolicmajster, toteż lekko uśmiechnął się do generała, nie było w tym jednak cienia pochlebstwa. Generał uprzejmie skinął głową, ale, dziwna rzecz, popatrywał na młodego człowieka jakby ze współczuciem. Erast Pietrowicz nie przejął się tym (z czasem wszystko się wyjaśni) i znowu zwrócił się w stronę księcia. Ten również brał udział w niemych, ale nie wykraczających poza ramy przyzwoitości, rytualnych oględzinach.
Na czole księcia pokazała się jedna szczególnie głęboka bruzda, świadcząca o najwyższym stopniu zadumy. Główną myślą księcia pana było: „Czy nie kamaryla mi cię tu podesłała, kochany chłopcze? Nie będziesz ty kopał pode mną dołków? To całkiem możliwe. Czy nie dość mam kłopotów z Karaczencewem?”
Współczucie we wzroku oberpolicmajstra miało inną przyczynę. W kieszeni Jewgienija Osipowicza leżał list od bezpośredniego przełożonego – dyrektora departamentu policji państwowej – Plewako. Stary przyjaciel i protektor, Wiaczesław Konstantinowicz, pisał w prywatnym liście, że Fandorin to człowiek rozgarnięty i zasłużony; w swoim czasie cieszył się zaufaniem zmarłego cesarza, a jeszcze większym – byłego szefa żandarmerii. Przez lata służby za granicą stracił jednak łączność z wielką polityką, w stolicy nie znaleziono więc dlań zajęcia i wysłano go do Moskwy. Na pierwszy rzut oka wydał się Jewgienijowi Osipowiczowi sympatyczny – bystry młody człowiek, no i zachowuje się z godnością. Nie wie, biedaczek, że wyższe sfery postawiły na nim krzyżyk. Przydzielili go temu staremu kaloszowi, który już wkrótce powędruje na śmietnik. Takie myśli miał generał Karaczencew.
A co myślał sobie pan Piotr Churtinski – Bóg jeden raczy wiedzieć. To był wielce tajemniczy człowiek.
Kres tej niemej scenie położyło zjawienie się nowej postaci, która bez hałasu wypłynęła skądś z prywatnych pokojów gubernatora. Był to wysoki, chudy staruszek w wytartej liberii; miał łysą, świecącą się czaszkę i lśniące, rozczesane bokobrody. W rękach trzymał srebrną tacę z jakimiś flaszeczkami i szklankami.
– Wasza książęca mość – rzekł gderliwie. – Czas wypić ziółka na zatwardzenie. Potem będzie się książę skarżył, że Froł pana nie zmusił. Zapomniał książę, jak wczoraj stękał i płakał? No właśnie. Bardzo proszę otworzyć buzię.
Taki sam tyran jak mój Masa – pomyślał Fandorin. Chociaż wygląda całkiem inaczej. Cóż to za plemię się przeciw nam sprzysięgło!
– Tak, tak, mój Frołku. – Książę od razu skapitulował. – Wypiję, wypiję. To jest, panie Eraście, mój kamerdyner, Froł Grigoriewicz Wiediszczew. Opiekuje się mną od małego. A wy, panowie? Nie spróbujecie? Znakomity wywar. Smak ma ohydny, ale jest bardzo dobry na niestrawność i pracę jelit wspomaga arcydzielnie. Nalej im, Froł.
Karaczencew i Fandorin stanowczo wymówili się od ziółek, ale Churtinski wypił i nawet stwierdził, że smak nie jest pozbawiony pewnych zalet.
Froł pozwolił księciu zapić wywar słodką nalewką i zakąsić tartynką (Churtinskiemu tego nie zaproponował), po czym batystową chusteczką otarł usta jaśnie oświeconemu.
– No więc, Eraście Pietrewiczu, jakież to zadania specjalne mam panu przydzielić? Doprawdy nie wiem. – Rozochocony nieco po nalewce, Dołgorukoj rozłożył ręce. – Doradców w tajnych sprawach mam, jak pan widzi, dosyć. No, nic, nie ma kłopotu. Niech się pan zadomowi, rozejrzy…
Machnął w nieokreślony sposób ręką i dodał w myśli: A my tymczasem zobaczymy, co z ciebie za ptaszek.
Nagle stary zegar z płaskorzeźbą z czasów Katarzyny głucho wybił jedenastą, a wtedy pojawiło się trzecie ogniwo, wieńczące fatalny łańcuch.
Drzwi do przedpokoju bez najmniejszego szmeru otworzyły się na oścież, po czym ukazała się w nich wykrzywiona grymasem twarz sekretarza. Wszyscy wyraźnie odczuli powiew Czegoś Niezwykłego.
– Nieszczęście, wasza książęca mość! – oznajmił urzędnik drżącym głosem. – Generał Sobolew nie żyje! Jest tu jego osobisty adiutant, esauł Gukmasow.
Na obecnych ta wiadomość oddziałała w różny sposób – zależnie od natury każdego z nich. Generał-gubernator machnął na przynoszącego złą wieść – a idźże, nie wierzę! – i tą samą ręką się przeżegnał. Szef tajnego oddziału na chwilę otworzył szeroko oczy i zaraz znowu przymknął powieki. Rudy oberpolicmajster zerwał się na równe nogi, na twarzy zaś asesora kolegialnego odmalowały się dwa uczucia: najpierw bardzo silne wzruszenie, a zaraz w ślad za nim głęboka zaduma, która nie opuściła go już do końca opisanej tu sceny.
– Wezwij no mi esauła, Innokientij. – Dołgorukoj łagodnym głosem wydał polecenie sekretarzowi. – Co za nieszczęście!
Do pokoju, stukając obcasami i dzwoniąc ostrogami, wszedł dziarski oficer, który dopiero co w hotelu nie raczył rzucić się w objęcia Erastowi Pietrewiczowi. Teraz był wygolony do czysta i miał na sobie paradny lejbkozacki mundur z całym ikonostasem krzyży i medali.
– Wasza ekscelencjo, starszy oficer ordynansowy adiutanta generalnego Michaiła Dmitrycza Sobolewa, esauł Gukmasow! – przedstawił się oficer. – Smutna wieść… – Wysiłkiem woli zapanował nad sobą, poruszył czarnym, zbójeckim wąsem i mówił dalej: – Dowódca czwartego korpusu przybył wczoraj z Mińska, jadąc do swojej riazańskiej posiadłości, i zatrzymał się w hotelu „Dussault”. Dzisiaj rano Michaił Dmitrycz długo nie wychodził z pokoju. Zaczęliśmy się niepokoić, pukać do drzwi – nikt nie odpowiadał. Wtedy ośmieliliśmy się wejść, a on… – Esauł zrobił jeszcze jeden tytaniczny wysiłek i osiągnął tyle, że do końca raportu głos mu się nie załamał. – A pan generał siedzi w fotelu. Martwy. Wezwaliśmy lekarza. Powiedział, że nic się nie da zrobić. Nawet ciało już ostygło.
– Ajajaj. – Gubernator podparł policzek. – Jak to? Przecież Michaił Dmitrijewicz był młody. Zdaje się, nie miał nawet czterdziestki?
– Skończył trzydzieści osiem lat, teraz szedł mu trzydziesty dziewiąty – zameldował Gukmasow tym samym napiętym, na granicy załamania głosem i zaczął szybko mrugać oczami.
– A jaka przyczyna śmierci? – spytał nasępiony Karaczencew. – Czyżby generał chorował?
– Nigdy w życiu. Zdrowy był, dziarski i wesoły. Lekarz orzekł: atak albo paraliż serca.
– Dobrze, idź już, idź. – Przybity wieścią książę zwolnił adiutanta. – Zrobię wszystko, co należy, i zawiadomię najjaśniejszego pana. Idź. – A kiedy za esaułem zamknęły się drzwi, westchnął ze smutkiem. – Oj, panowie, teraz się zacznie. To nie żarty – taki człowiek, ulubieniec całej Rosji. Co tam Rosja, cała Europa zna Białego Generała… A ja dziś wybierałem się do niego z wizytą… Piotrusiu, wyślij depeszę do jego cesarskiej mości, no, sam już wiesz jaką. Zresztą, może nie, przedtem mija pokaż. A potem wydaj polecenia w sprawie żałoby, panichidy i… No, sam wiesz. Pan, Jewgieniju Osipowiczu, zadba o porządek. Jak się rozejdzie wieść, to cała Moskwa pogna do „Dussault”. Musi więc pan pilnować, żeby nikogo nie zadeptali, jak się rozrzewnią. Już ja znam naszych ludzi. I żeby wszystko było jak trzeba, przyzwoicie.