Pochylił się nad Miszą. Ten mrugał oczami i gorączkowo oblizywał zbielałe wargi. Na czoło wystąpiły mu krople potu.
– Dochtóra! – zajęczał ranny. – Wszystko powiem, niczego nie zataję.
Rana jest ciężka, ocenił Erast Pietrowicz, ale gerstal ma mały kaliber, tak że jeśli szybko zawiozłoby się rannego do szpitala, to może wyżyje. Dobrze byłoby; w końcu świadek z niego nie byle jaki.
– Siedź i nie szarp się – powiedział głośno Fandorin. – Zawołam fiakra. A jak zechcesz uciec, to życie z ciebie ucieknie.
W gospodzie było pusto. Przez mętne, do połowy zasłonięte murem okna przebijało się światło wczesnego ranka. Na brudnej podłodze, na samym środku, leżeli objęci chłop i baba. Erast Pietrowicz odwrócił wzrok: baba miała zadartą spódnicę. Poza nimi nie było chyba nikogo. Nie, w kącie na ławce spał ów ślepiec: torba nad głową, na ziemi kostur. Właściciela gospody, Abdula, z którym Fandorin bardzo chciał się spotkać, nigdzie nie było widać. Ale co to? Chyba ktoś gdzieś pochrapuje.
Erast Pietrowicz ostrożnie odchylił kretonową zasłonę, a wtedy mu ulżyło – jest, drań. Rozłożył się na skrzyni, broda sterczy do góry, tłuste wargi rozchylone.
– Wstawaj, Abdul. Kto wieczorem skacze, ten z rana płacze.
Tatar otworzył oczy. Były czarne, matowe, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.
– No, dalej, uciekaj – poprosił go Fandorin. – To cię zastrzelę jak psa.
– Czego uciek – odrzekł spokojnie morderca i ziewnął szeroko. – Ja nie dzieck.
– Pójdziesz na stryczek – powiedział Erast Pietrowicz, z nienawiścią patrząc w małe obojętne oczka.
– Jak Allah da – zgodził się gospodarz. – Na wszystko jego wol.
Asesor kolegialny z trudem się powstrzymywał, by nie zgiąć wskazującego palca.
– Gadaj mi jeszcze o Allahu, ścierwo! Gdzie są zabici?
– Do komórk ja wziął – skwapliwie rzekł potwór. – Chciał później rzut do rzek. Tam komórk. – Pokazał drzwi z desek.
Drzwi zamykały się na zasuwę. Erast Pietrowicz skrępował Abdulowi ręce jego własnym rzemykiem, a sam, z zamierającym sercem, odemknął drzwi. Wewnątrz było ciemno.
Asesor kolegialny odczekał chwilę, a potem zrobił krok, jeden, drugi, i nagle dostał potężny cios kantem dłoni w szyję. Nic nie rozumiejąc, na wpół ogłuszony runął twarzą na podłogę, a ktoś przygniótł go z góry i dysząc do ucha, spytał:
– Gudzie pan? Ty piesu zabici!
Uderzenie było solidne, a wczorajszy guz na głowie też dawał o sobie znać, z trudem więc Fandorin wymamrotał po japońsku:
– A jednak się uczysz, leniuchu? I nie wytrzymał – rozpłakał się.
Na tym wstrząsy się nie skończyły. Kiedy Fandorin przewiązał Masie głowę, odszukał dorożkarza i wrócił do komórki po Miszę Malutkiego, Cyganki już tam nie było, a Misza nie siedział pod ścianą, tylko leżał na podłodze. Nieżywy. Umarł nie od rany w brzuch – królowi bandytów ktoś bardzo sumiennie poderżnął gardło.
Z rewolwerem gotowym do strzału Erast Pietrowicz zaczął się miotać po mrocznym korytarzu, ale ten miał liczne odnogi i ginął gdzieś w zupełnej ciemności. Nie było można nikogo znaleźć, i jeszcze Bogu dzięki, jak się samemu nie pobłądzi.
Fandorin wyszedł z „Katorgi” i zmrużył oczy, bo słońce właśnie wyjrzało zza dachów. Masa siedział w wolancie, jedną ręką przyciskając powierzoną jego opiece teczkę, a drugą mocno trzymając za kołnierz związanego Abdula. Obok sterczał nieforemny wór – owinięte kołdrą ciało Ksawierija Fieofiłaktowicza.
– Ruszaj! – krzyknął Erast Pietrowicz, wskakując na kozioł obok dryndziarza. Byle szybciej wyjechać z tego przeklętego miejsca. – Prędko na Małą Nikicką, na żandarmerię!
Rozdział dziesiąty
Wachmajster, dyżurujący przed drzwiami moskiewskiego urzędu żandarmerii (Mała Nikicka 20), z ciekawością, ale bez specjalnego zdziwienia spojrzał na dziwną trójkę, która wyłaziła z wolanta – na takim posterunku widuje się różne rzeczy. Pierwszy, potykając się na schodku, wygramolił się czarnobrody Tatar ze związanymi z tyłu rękami. Za nim, poszturchując jeńca w plecy, zszedł jakiś skośnooki w podartym beszmecie, białym turbanie i z drogą skórzaną teczką w ręku. Ostatni – zadziwiająco lekko jak na swój wiek – zeskoczył z kozła staruszek obdartus. Wachmajster przyjrzał się im uważniej i zobaczył, że staruszek ma w ręku rewolwer, skośnooki zaś – wcale nie turban na głowie, tylko ręcznik, miejscami nasiąknięty krwią. Wiadoma rzecz – to tajniacy wracają z operacji.
– Jewgienij Osipowicz u siebie? – spytał staruszek młodzieńczym i pańskim głosem.
Doświadczony żandarm nie zadał żadnych pytań, tylko zasalutował.
– Tak jest, już od pół godziny.
– Wezwij, b-braciszku, oficera dyżurnego – powiedział przebieraniec, lekko się jąkając. – Niech się zajmie aresztowanym. A tam macie – wskazał z ponurą miną jakiś wielki wór leżący w kolasce – jednego z naszych, nie żyje. Niech go na razie zaniosą do chłodni. To Gruszyn, emerytowany prystaw śledczy.
– Jakże, wasza wielmożność! Doskonale Ksawierija Fieofiłaktowicza pamiętam, niejeden rok służyliśmy razem. – Wachmajster zdjął kepi i przeżegnał się.
Erast Pietrewicz szedł prędko przez szeroki hall. Masa ledwie za nim nadążał, wymachując grubą teczką, wypchaną paczkami asygnat, aż się miało wrażenie, że zaraz pęknie. W urzędzie o tak wczesnej porze było raczej pustawo – a i nie takie to miejsce, żeby się w nim mieli tłoczyć interesanci. Z odległego końca korytarza, gdzie na zamkniętych drzwiach widniała tabliczka „Oficerska sala gimnastyczna”, dolatywały krzyki i szczęk metalu. Fandorin sceptycznie pokręcił głową: rzeczywiście, oficerom żandarmerii bardzo przyda się sztuka walki na rapiery. Niby z kim? Z rzucającymi bomby? Wszystko to przeżytki starego. Lepiej by się uczyli dżiu-dżitsu albo przynajmniej angielskiego boksu. Zanim wszedł do gabinetu oberpolicmajstra, powiedział do Masy:
– Siedź tu, dopóki cię nie zawezwą. Pilnuj teczki. Głowa boli?
– Mam mocną głowę – odparł dumnie Japończyk.
– No i Bogu dzięki. Tylko uważaj, ani kroku stąd.
Obrażony Masa wydął policzki, najwyraźniej uważając tę ostatnią uwagę za zbędną. Za wysokimi dwuskrzydłowymi drzwiami znajdował się sekretariat, z którego, sądząc po tabliczkach, można było pójść albo prosto do gabinetu, albo na prawo, do tajnego działu. Jewgienij Osipowicz miał zresztą jeszcze własną kancelarię, na bulwarze Twerskim, wolał wszelako gabinet na Małej Nikickiej – bliżej miał stąd do ukrytych sprężyn machiny państwowej.
– Dokąd? – Dyżurny adiutant podniósł się na widok oberwańca.
– Asesor kolegialny Fandorin, urzędnik do zadań specjalnych przy generale-gubernatorze. W bardzo pilnej sprawie.
Adiutant skinął głową i pobiegł zameldować. Pół minuty później do sekretariatu wszedł sam Karaczencew. Na widok naszego włóczęgi stanął jak wryty.
– Erast Pietrowicz? To ci przebranie! Co się stało?
– Niejedno.
Fandorin wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
Adiutant odprowadził niezwykłego interesanta zaciekawionym wzrokiem. Wstał, wyjrzał na korytarz: nikogo nie ma, tylko naprzeciwko siedzi jakiś Kirgiz. Wówczas oficer podszedł na paluszkach i przytknął ucho do drzwi przełożonego. Słychać było spokojny głos urzędnika do zadań specjalnych, od czasu do czasu przerywany basem generała. Niestety, chociaż krzyczał, nie można było zrozumieć, o co chodzi.