Repliki brzmiały tak:
– Jaka znowu teczka?
– …
– Jak pan mógł!
– …
– A on co?…
– …
– Na Chitrowkę?!
Wówczas ktoś otworzył drzwi wejściowe, adiutant zaś ledwo zdążył odskoczyć – udał, że akurat zamierzał zapukać do generała. Z niechęcią odwrócił się do wchodzącego. Nieznajomy oficer z teczką pod pachą podniósł uspokajająco dłoń i wskazał boczne drzwi, prowadzące do tajnego działu: proszę sobie nie przeszkadzać, ja tylko tam. Szybko przeszedł przez obszerny pokój i zniknął. Adiutant znowu nadstawił ucha.
– Koszmar! – krzyknął ze wzburzeniem Jewgienij Osipowicz. A po chwili znowu jęknął: – Churtinski? To nie do wiary!
Adiutant przywarł do drzwi, mając nadzieję, że podsłucha chociaż cząstkę opowiadania asesora kolegialnego, ale teraz, jak na złość, wlazł kurier z pilnym pakietem i trzeba było pokwitować odbiór.
Po kolejnych dwóch minutach z gabinetu wyszedł generał – wzburzony, czerwony na twarzy. Sądząc jednak po błyszczących oczach, nowiny nie były złe. Za Jewgienijem Osipowiczem szedł tajemniczy urzędnik.
– Trzeba zapoznać się z teczką, a wtedy zajmiemy się naszym Kainem – powiedział oberpolicmajster, zacierając ręce. – Gdzie ten pański Japończyk?
– Czeka na k-korytarzu.
Adiutant uchylił skrzydła i zobaczył, jak generał i urzędnik zatrzymują się przed oberwanym Kirgizem. Ten wstał, ceremonialnie się ukłonił, kładąc dłonie na udach.
Asesor kolegialny z widocznym niepokojem zapytał go o coś w owym dziwnym narzeczu.
Azjata znowu się ukłonił i odpowiedział, uspokajając urzędnika. Ten podniósł głos, wyraźnie niezadowolony.
Na twarzy skośnookiego odbiło się zakłopotanie. Chyba się usprawiedliwiał.
Zbity z tropu generał zmarszczył rude brwi i spoglądał to na jednego, to na drugiego.
Asesor kolegialny złapał się za głowę i zwrócił się do adiutanta:
– Czy do gabinetu wchodził oficer z teczką?
– Tak jest. Poszedł do tajnego działu.
Urzędnik dosyć ordynarnie odepchnął najpierw oberpolicmajstra, a potem adiutanta, i rzucił się ku bocznym drzwiom sekretariatu. Reszta pobiegła za nim. Za drzwiami z tabliczką ukazał się wąski korytarz, którego okna wychodziły na podwórze. Jedno z nich było uchylone. Asesor kolegialny przechylił się przez parapet.
– Na ziemi są ślady butów! Wyskoczył przez okno! – jęknął porywczy urzędnik i ze złością rąbnął pięścią w ramę. Uderzenie było tak silne, że całe szkło z żałosnym dźwiękiem wysypało się na zewnątrz.
– Ale co się stało, Eraście Pietrowiczu? – przestraszył się generał.
– Nic nie rozumiem. – Asesor kolegialny rozłożył ręce. – Masa mówi, że w korytarzu podszedł do niego oficer, wymienił jego imię, wręczył zapieczętowaną kopertę, zabrał teczkę i rzekomo zaniósł do mnie. Oficer rzeczywiście był, ale wyskoczył przez okno razem z teczką. To jakiś koszmarny sen!
– Pakiet! Gdzie pakiet? – spytał Karaczencew. Urzędnik otrząsnął się i znowu zaszwargotał po azjatycku. Chałaciarz, który przejawiał oznaki najwyższego niepokoju, wyciągnął zza pazuchy urzędowy pakiet i kłaniając się, wręczył go generałowi. Jewgienij Osipowicz spojrzał na pieczęcie i adres.
– Hmm. Do Moskiewskiego Gubernialnego Urzędu Żandarmerii. Z Oddziału Ochrony Porządku i Bezpieczeństwa Publicznego Urzędu Miasta Stołecznego Sankt Petersburga. – Otworzył kopertę, zaczął czytać. – Tajne. Do Pana Oberpolicmajstra Moskiewskiego. Na podstawie szesnastego artykułu zarządzenia Najjaśniejszego Pana w sprawie ochrony porządku państwowego i spokoju publicznego oraz po uzgodnieniu z generałem-gubernatorem Sankt Petersburga, z uwagi na niewłaściwą postawę polityczną położnej, Marii Iwanowny Iwanow, zabrania się wyżej wymienionej zamieszkiwać w Sankt Petersburgu i Moskwie, co niniejszym mam zaszczyt przekazać do wiadomości Waszej Ekscelencji. Za naczelnika oddziału rotmistrz Szypow. Co to za bzdury!
Generał obracał kartkę w dłoniach.
– Jakiś zwykły okólnik. Co to ma wspólnego z teczką?
– Cóż tu jest do z-zrozumienia – smętnie rzekł przebrany asesor kolegialny i tak się rozstroił, że zaczął się jąkać. – Ktoś sprytnie wykorzystał fakt, że Masa nie rozumie po rosyjsku i żywi b-bezgraniczny szacunek wobec munduru wojskowego, zwłaszcza kiedy widzi szablę przy boku.
– Niech pan go spyta, jak wyglądał oficer – nakazał generał.
Urzędnik przez chwilę słuchał zawiłych wyjaśnień Azjaty, po czym machnął ręką.
– Mówi, że włosy żółte, wodniste oczy… My d-dla niego wszyscy wyglądamy jednakowo.
Teraz zwrócił się do adiutanta:
– A pan p-przyjrzał się temu człowiekowi?
Ten rozłożył ręce i lekko poczerwieniał.
– Proszę wybaczyć, nie przyglądałem się. Blondyn. Wzrost więcej niż średni. Zwykły mundur żandarma. Miał dystynkcje kapitana.
– Cóż to, nie uczono pana, jak się sporządza portret pamięciowy? – zapytał ze złością urzędnik. – Przecież od biurka do drzwi jest ledwie dziesięć kroków!
Adiutant milczał, rumieniąc się jeszcze bardziej.
– Katastrofa, wasza ekscelencjo – stwierdził przebieraniec. – Milion przepadł. Ale jak, w jaki sposób? Po prostu niepojęte! Co teraz robić?
– Bzdura. – Karaczencew machnął ręką. – Czy chodzi o ten milion? Znajdzie się, nigdzie nie przepadnie. Są ważniejsze sprawy, trzeba złożyć wizytę kochanemu Piotrowi Parmienyczowi. To ci figura! – Jewgienij Osipowicz uśmiechnął się złowrogo. – Odpowie nam na wszystkie pytania. No proszę, jak ciekawie się wszystko układa. Uuu, teraz to i na naszego Jurija Dołgorukoja przyjdzie kryska. Na własnej piersi hodował tę żmiję, i to z jaką czułością!
Asesor kolegialny otrząsnął się.
– Tak, tak, idziemy do Churtinskiego. Byle się nie spóźnić.
– Najpierw trzeba do księcia – westchnął oberpolicmajster. – Bez jego zezwolenia to niemożliwe. To nic, z przyjemnością popatrzę, jak stary lis będzie się wykręcał. Akurat, nie wykręcisz się, ekscelencjo! Swierczinski! – Generał spojrzał na adiutanta. – Jak najszybciej wezwij karetę. I wolant z ekipą do aresztu – niech jadą za mną do domu gubernatora. Po cywilnemu. Chyba trzech wystarczy. Myślę, że w tym wypadku obejdzie się bez strzelaniny. – Znowu zjadliwie się uśmiechnął.
Adiutant rzucił się, żeby wykonać rozkaz, toteż w pięć minut później zaprzężona w czwórkę koni kareta już dudniła po bruku. Za nią łagodnie kołysała się resorowana kolaska z trzema agentami w cywilu.
Adiutant odprowadził ten orszak spojrzeniem, po czym zdjął słuchawkę telefoniczną i zakręcił korbką. Wymienił numer. Obejrzał się na drzwi i rzekł półgłosem:
– Wiediszczew, to pan? Mówi Swierczinski.
Na audiencję trzeba było czekać w gabinecie. Sekretarz gubernatora najmocniej przeprosił oberpolicmajstra, niemniej stanowczo oświadczył, że jaśnie oświecony książę jest bardzo zajęty, zabronił wpuszczać kogokolwiek, a nawet meldować. Karaczencew spojrzał na Erasta Pietrowicza ze znaczącym uśmieszkiem: no, niech się stary puszy, póki jeszcze może. W końcu – upłynął co najmniej kwadrans – zza okazałych złoconych drzwi doleciał dźwięk dzwoneczka.
– Teraz mogę zameldować waszą ekscelencję. – Sekretarz wstał zza biurka.
Kiedy weszli do gabinetu, okazało się, jaką to pilną sprawą zajmował się książę: jadł śniadanie. Właściwie ze śniadaniem już się uporał, tak że niecierpliwi petenci przybyli na ostatni akt uczty: Władimir Andriejewicz pił kawę. Siedział ze starannie zawiązaną pod brodą lnianą serwetką, maczał w filiżance bułeczkę od Filipowa i spoglądał na gości nadzwyczaj dobrodusznie.
– Dzień dobry. – Przełknął kawałek bułki i łaskawie się uśmiechnął. – Nie miejcie mi, panowie, za złe, jeśli musieliście czekać. Mój srogi Froł nie pozwala mi odwracać uwagi od jedzenia. Może kawy? Bułeczki są znakomite, po prostu rozpływają się w ustach.