Następnego roku abrecy [3] znowu zjawili się po łupy, ale odjechali z niczym, bo na straży odbudowanej wsi stał blokhauz, a w nim czuwał feldfebel z dziesięcioma żołnierzami. Bracia zapłacili za to pięćset rubli naczelnikowi wojskowemu.
Chłopiec urodził się duży. Sara-Fatima omal nie umarła, kiedy przychodził na ten świat. Odtąd nie mogła już rodzić. A nawet nie chciała, bo nie umiała przebaczyć mężowi, że stał i patrzył, jak rozbójnicy zabierają konia i bydło.
Achimas miał w dzieciństwie dwóch bogów i trzy języki. Bóg ojca, surowy i pamiętliwy, uczył: kiedy cię uderzą w prawy policzek, nadstaw lewy; kto cieszy się w tym życiu, będzie płakał w przyszłym; nieszczęść i cierpień bać się nie należy, bo są one dobrem, znakiem szczególnej łaski Najwyższego. Dobrotliwy Bóg matki, o którym nie wolno było głośno mówić, pozwalał się cieszyć, bawić i zabraniał pobłażać krzywdzicielom. O dobrym Bogu Achimas mógł mówić tylko szeptem, kiedy oprócz matki nikogo nie było w pobliżu, a to oznaczało, że Bóg ojca jest ważniejszy. Ten Bóg mówił językiem, który nazywał się Die Sprache i stanowił mieszaninę holenderskiego i niemieckiego. Bóg matki mówił po czeczeńsku. A trzeciego języka – rosyjskiego – nauczyli Achimasa żołnierze z blokhauzu. Chłopczyka bardzo kusiły ich pałasze i karabiny, ale to było zabronione, surowo zabronione, bo najważniejszy Bóg nie pozwalał dotykać broni. A matka szeptała, że to nic złego, że wolno dotykać. Zabierała syna do lasu, opowiadała o śmiałych wojownikach ze swego rodu, uczyła syna, jak podstawiać nogę i zadawać ciosy pięścią.
Kiedy Achimas miał siedem lat, dziewięcioletni Melchizedek, syn kowala, specjalnie prysnął mu atramentem na zeszyt. Achimas podstawił mu za to nogę i rąbnął pięścią w ucho. Melchizedek z płaczem pobiegł na skargę.
Doszło potem do długiej i trudnej rozmowy syna z ojcem. Oczy Pelefa, tak samo jasne jak u syna, były surowe i pełne smutku. Potem Achimas musiał przez cały wieczór klęczeć i czytać psalmy. Ale jego myśli zwrócone były nie ku Bogu ojca, tylko ku Bogu matki. Chłopiec modlił się, żeby jego oczy z białych stały się czarne jak u matki i jej przyrodniego brata Hasana. Swego wuja Hasana Achimas nigdy nie widział, ale wiedział, że jest silny, dzielny, zawsze zwycięża i mści się za doznane krzywdy. Tajnymi górskimi ścieżkami wuj przemycał z Persji puszyste dywany, z Turcji – tytoń w workach, a z powrotem przez granicę przewoził broń. Achimas często myślał o Hasanie. Wyobrażał sobie, jak tamten siedzi w siodle, bystrym wzrokiem obserwując zbocze wąwozu – czy strażnicy nie zrobili tam zasadzki. Hasan ma na sobie kosmatą papachę, burkę, a na plecach strzelbę z inkrustowaną kolbą.
2
W dniu, w którym Achimas skończył dziesięć lat, od rana siedział zamknięty w drewnianej komórce. Sam był winien: matka po kryjomu podarowała mu mały, ale prawdziwy kindżał, z polerowanym ostrzem i rogową rękojeścią. Kazała go schować, Achimas jednak nie wytrzymał, pobiegł na podwórze, żeby wypróbować ostrość klingi, a wtedy złapał go ojciec. Zapytał, skąd ma nóż, a kiedy zrozumiał, że odpowiedzi się nie doczeka, ukarał syna.
Achimas spędził w komórce pół dnia. Strasznie żal mu było odebranego kindżału, a i nudził się bardzo. Po południu zaś, kiedy głód nieźle dał mu się we znaki, rozległy się strzały i krzyki.
Abrek Mahoma z czterema kunakami [4] napadł na żołnierzy, którzy prali w rzece koszule, bo akurat był dzień łazienny. Rozbójnicy dali ognia z krzaków, zabili dwóch ludzi i dwóch ranili. Pozostali uciekli do blokhauzu, ale abrecy wsiedli na konie, dopędzili żołnierzy i wszystkich zarąbali szablami. Feldfebel, który nie chodził nad rzeczkę, zabarykadował się w mocnym domu z bierwion, o małych wąskich okienkach, i wystrzelił z karabinu. Mahoma odczekał, aż Rosjanin zacznie nabijać karabin i znowu wysunie się ze strzelnicy, zawczasu wycelował i okrągłą ciężką kulą trafił feldfebla prosto w czoło.
Achimas tego wszystkiego nie widział. Widział jednak, przypadłszy do szczeliny między deskami, jak na podwórze wszedł jednooki brodaty człowiek w białej kosmatej papasze, z długim karabinem w rękach (to właśnie był Mahoma). Zatrzymał się przed rodzicami Achimasa, którzy wybiegli na dwór, i coś do nich powiedział, ale co, tego Achimas nie słyszał. Potem chwycił matkę jedną ręką za ramię, a drugą za podbródek i uniósł jej twarz. Pelef stał, pochyliwszy swoją lwią głowę, i poruszał ustami. Modli się, zrozumiał Achimas. Sara-Fatima nie modliła się, tylko wyszczerzyła zęby i podrapała jednookiemu twarz.
Kobiecie nie wolno dotykać twarzy mężczyzny, dlatego Mahoma wytarł krew z policzka, uderzył kobietę w skroń i zabił na miejscu. Potem zabił także jej męża, bo teraz już nie wolno było zostawić go przy życiu. Należało również zabić wszystkich pozostałych giaurów – taki już widać dzień się zdarzył.
Abrecy spędzili bydło, rzeczy cenne i przydatne załadowali na dwa wozy, podpalili wieś z czterech stron i odjechali.
Kiedy Czeczeńcy zabijali wieśniaków, Achimas siedział cicho w komórce. Nie chciał, żeby go też zabili. Kiedy zaś stukot kopyt i skrzypienie kół oddaliły się w stronę Przełęczy Karamyckiej, chłopiec wyłamał barkiem deskę i wyszedł na dwór. W komórce już i tak nie mógł zostać – tylna ściana się zajęła, a przez szpary wpełzał szary dym.
Matka leżała na wznak. Achimas usiadł w kucki, dotknął sinej plamy między jej okiem a uchem. Matka wyglądała jak żywa, ale patrzyła nie na Achimasa, tylko w niebo. Było dla Sary-Fatimy ważniejsze od syna. No pewnie; przecież tam mieszkał jej Bóg. Achimas pochylił się nad ojcem, ale ten miał oczy zamknięte, a broda nie była już biała, tylko czerwona. Chłopiec przesunął po niej palcami i te również zabarwiły się czerwienią.
Achimas obszedł wszystkie podwórza. Leżały tam martwe kobiety, dzieci, mężczyźni. Znał wszystkich bardzo dobrze, ale ci go nie poznawali. W istocie tych, których znał, już tu nie było. Pozostał sam. Spytał najpierw jednego Boga, potem drugiego, co ma teraz zrobić. Odczekał, ale odpowiedzi nie usłyszał.
Dookoła wszystko płonęło: dom modlitwy, będący zarazem szkołą, zatrzeszczał i wypuścił w górę obłok dymu – to zawalił się dach.
Achimas rozejrzał się na wszystkie strony. Góry, niebo, płonąca ziemia i ani żywej duszy. W tej chwili zrozumiał, że teraz tak już będzie zawsze. Jest sam i sam musi rozstrzygać – zostać czy uciekać, umrzeć czy żyć.
Wsłuchał się w siebie, wciągnął zapach spalenizny i pobiegł na drogę, która wiodła najpierw wzwyż, między góry, potem w dół, w wielką dolinę. Szedł przez resztę dnia i całą noc.
O świcie zwalił się na pobocze drogi. Bardzo chciało mu się jeść, ale jeszcze bardziej spać, więc zasnął. Obudził go głód. Słońce stało na samym środku nieba. Poszedł dalej i pod wieczór dotarł do stanicy kozackiej.
W okolicy ciągnęły się długie grządki ogórków. Achimas rozejrzał się dookoła – nie było nikogo. Wcześniej do głowy by mu nie przyszło, żeby brać cudze, Bóg ojca mówił bowiem: „Nie kradnij”, ale teraz nie było ani ojca, ani Boga, toteż Achimas, stojąc na czworakach, zaczął chciwie pochłaniać podłużne, pokryte brodawkami warzywa. Ziemia zgrzytała mu w zębach, nie słyszał więc, jak z tyłu podkradł się gospodarz, tęgi Kozak w miękkich butach. Złapał Achimasa za kołnierz i parę razy przyłożył mu nahajką, dogadując: „A nie bierz, co nie twoje”. Chłopiec nie płakał i nie błagał o litość, tylko patrzył z dołu białymi wilczymi oczami. To rozwścieczyło gospodarza jeszcze bardziej, zaczął więc prać wilczka ile siły, dopóki ten nie zwymiotował zielonej ogórkowej masy. Wówczas Kozak chwycił go za ucho, zawlókł na drogę i pożegnał kopniakiem.