„Wstrzymaj oddech i wyobraź sobie, że od lufy ciągnie się cienki promień. Wymacaj cel tym promieniem – uczył Hasan, chuchając chłopcu w kark i poprawiając mu palce, mocno wpijające się w łoże strzelby. – Tutaj nie potrzeba siły. Strzelba jest jak kobieta albo koń, trzeba ją pieścić i rozumieć”. Achimas starał się zrozumieć strzelbę, wsłuchując się w jej nerwowy żelazny głos, a metal zaczynał szumieć mu do ucha: trochę bardziej w prawo, jeszcze, a teraz strzelaj. Wa! – Wuj cmokał językiem i przewracał oczami. – Masz sokole oko! Ze stu kroków w butelkę! Tak samo rozleci się głowa Mahomy!”
Achimas nie chciał strzelać do jednookiego ze stu kroków. Chciał zabić go tak samo, jak tamten zabił Fatimę, uderzeniem w skroń, a najlepiej – poderżnąć mu gardło, tak jak Mahoma poderżnął Pelefowi.
Strzelać z pistoletu było jeszcze łatwiej. „Nigdy nie celuj – mówił wuj. – Lufa pistoletu to przedłużenie twojej ręki. Kiedy wskazujesz coś palcem, nigdy nie celujesz, ale kierujesz go właśnie tam, gdzie potrzeba. Pomyśl, że pistolet to twój szósty palec”. Achimas pokazywał długim żelaznym palcem orzech włoski, leżący na pniaku, a orzech rozlatywał się na drobne kawałki.
Hasan nie dawał siostrzeńcowi szabli; mówił: niech najpierw ramię i ręka podrosną, ale kindżał podarował zaraz pierwszego dnia i nakazał nigdy się z nim nie rozstawać – kiedy kąpiesz się nago w rzece, wieszaj kindżał na szyi. Mijał czas, a kindżał stał się częścią ciała Achimasa, jak żądło osy. Można nim było narąbać chrustu na ognisko, wypuścić krew z zastrzelonego jelenia, wystrugać cieniutki patyczek, żeby po zjedzeniu jelenia podłubać w zębach. Na popasie, kiedy nie było nic do roboty, Achimas rzucał kindżałem w drzewo – stojąc, siedząc, albo leżąc. To zajęcie nigdy mu się nie nudziło. Najpierw mógł trafić tylko w sosnę, potem w młody buczek, a na końcu w każdą z bukowych gałęzi.
„Broń to dobra rzecz – mówił Hasan – ale mężczyzna powinien umieć poradzić sobie z wrogiem także bez broni: pięściami, nogami, zębami, to nieważne. Najważniejsze, żeby twoje serce zapałało świętym gniewem, ten już cię obroni od bólu, przerazi wroga i przyniesie ci zwycięstwo. Niech krew rzuci się do głowy, niech świat przesłoni czerwona mgła, a wtedy na nic już nie będziesz zważał. Jeśli nawet ranią cię albo zabiją – nie zauważysz tego. To właśnie jest święty gniew”. Achimas nie spierał się, ale też nie zgadzał z wujem. Nie chciał, żeby go raniono albo zabito. Żeby zostać przy życiu, trzeba wszystko widzieć, a gniew i krwawa mgła w tym nie pomogą. Chłopiec wiedział, że może się bez nich obejść.
Kiedyś, już zimą, wuj wrócił z duchanu wesoły. Wierny człowiek doniósł mu, że Mahoma przyjechał z Gruzji z łupami i teraz ucztuje w Czanachu. To było blisko, dwa dni drogi.
W Czanachu, wielkim niepokornym aule, zatrzymali się u wujowego kunaka. Hasan poszedł się wywiedzieć, co i jak; długo go nie było, a wrócił późno, posępny. Powiedział, że to niełatwa sprawa. Mahoma jest silny i chytry. Przyjechało trzech ludzi, którzy też byli w wiosce niemieckiej, i ucztują razem z nim. Czwartego, Krzywonogiego Musę, zabili Swaneci. Teraz zastąpił go Dżafar z Nazranu. To znaczy, że jest ich pięciu.
Wieczorem wuj dobrze podjadł, pomodlił się i położył spać. Zanim usnął, powiedział: „O świcie, kiedy Mahoma i jego ludzie będą zmęczeni i pijani, pójdziemy się zemścić. Zobaczysz, jak Mahoma umrze, i umoczysz palce we krwi tego, który zabił twoją matkę”.
Hasan odwrócił się twarzą do ściany i od razu zasnął, a chłopiec ostrożnie zdjął z jego szyi jedwabny zielony woreczek. Leżał tam sproszkowany korzeń trującego grzyba irganczajskiego. Wuj mówił, że jeśli człowieka złapie straż graniczna i wsadzi do kamiennego worka, skąd nie widać gór ani nieba, trzeba nasypać proszku na język, nagromadzić dużo śliny, a potem przełknąć. Wtedy nie zdąży się nawet pięć razy wymówić imienia Allaha, jak w ciemnicy pozostanie już tylko nasze nikczemne ciało.
Achimas wziął szarawary, sukienkę i chustkę córki gospodarza. Wyjął też z piwnicy dzban z winem i wsypał tam zawartość woreczka.
W duchanie siedzieli mężczyźni, rozmawiali, pili wino i grali w nardy, ale Mahomy i jego towarzyszy nie było. Achimas czekał. Wkrótce zobaczył, jak syn gospodarza niesie ser i placki do sąsiedniego pokoju, i już wiedział, gdzie jest Mahoma.
Kiedy syn karczmarza odszedł, Achimas wszedł tam i nie podnosząc oczu, postawił dzban na stole.
„Dobre to wino, dziewuszko?” – spytał jednooki i czarnobrody człowiek, którego Achimas tak dobrze pamiętał.
Chłopak kiwnął głową, odszedł do kąta i usiadł w kucki. Nie wiedział, co zrobić z Dżafarem z Nazranu. Dżafar był młody, miał siedemnaście lat. Czy nie powiedzieć mu, że jego koń się niepokoi i gryzie uzdę? Wtedy zejdzie, żeby sprawdzić. Ale Achimas przypomniał sobie Kozaczka i zrozumiał, że nie należy tego czynić. Dżafar nic mu nie zawinił, a jednak umrze, bo taki los przypadł mu w udziale.
Dżafar umarł więc pierwszy. Wypił z dzbana razem ze wszystkimi i parę razy utknął twarzą w stół. Drugi abrek zaśmiał się, ale w tejże chwili śmiech przeszedł w chrypienie. Trzeci powiedział: „Powietrza”, złapał się za pierś i upadł. „Co się ze mną dzieje, Mahoma?” – spytał czwarty plączącym się językiem, spełznął z ławy, zwinął się w kłębek i zastygł. Sam Mahoma siedział w milczeniu, a twarz miał tak samo purpurową jak rozlane na stole wino.
Jednooki popatrzył na swoich umierających towarzyszy, potem obrócił się do cierpliwie czekającego Achimasa. „Czyjaś ty, dziewuszko? – spytał, z trudem wymawiając słowa. – Dlaczego masz takie białe oczy?” „Nie jestem dziewuszką – odparł Achimas. – Jestem Achimas, syn Fatimy. A ty jesteś trupem”. Mahoma wyszczerzył żółte zęby, jak gdyby bardzo go ucieszyło to, co usłyszał. Powoli zaczął wyciągać szablę ze złoconą rękojeścią, ale nie zdążył, bo zachrypiał i zwalił się na klepisko. Achimas wstał, wyjął spod sukienki kindżał i patrząc Mahomie w jedyne niemrugające oko, przejechał po gardle – szybkim, zdecydowanym ruchem, tak jak go uczył wuj. A potem zanurzył palce w gorącej, chlustającej niepowstrzymanie krwi.
Jewgienia
1
W wieku dwudziestu lat Achimas Welde był uprzejmym, małomównym młodym człowiekiem, który wyglądał na starszego niż w rzeczywistości. Towarzystwo, które się zjeżdżało na leczenie do wód sławnego Solenowodska, jak również miejscowa socjeta, sądziły, że jest po prostu dobrze wychowanym młodzieńcem z bogatej kupieckiej rodziny, studentem uniwersytetu charkowskiego, urlopowanym na dłużej dla poratowania zdrowia. Ale znający się na rzeczy, którzy swoją znajomością mało z kim się dzielili, uważali Achimasa Welde za człowieka poważnego i solidnego, który zawsze zrobi to, do czego się weźmie. Znający się na rzeczy nazywali go za plecami Aksahirem, to znaczy „Białym Czarodziejem”. Achimas przyjmował przezwisko jako należne sobie: czarodziej to czarodziej.
Ale żadne czary nie wchodziły tu w grę, o wszystkim decydowały wyrachowanie, zimna krew i psychologia.
Legitymację studenta Uniwersytetu Cesarskiego w Charkowie wuj kupił za trzysta pięćdziesiąt rubli asygnatami – niedrogo. Świadectwo gimnazjalne z herbową pieczęcią i prawdziwymi podpisami kosztowało drożej.