Achimas przemyślał propozycję. Teraz mógł zabrać Jewgienię ze sobą, bo jeden koń był wolny. Szkoda tylko, że nie uda się im dostać do zagajnika. „Nie – powiedział. – Zanadto się mnie boją i dlatego zaczną strzelać od razu”.
„Nie zaczną – odpowiedziała Jewgienia. – Podniosę ręce wysoko do góry”.
Lekko przestąpiła przez leżącego Achimasa i wyszła na dziedziniec, rozrzucając ręce na boki, jak gdyby bała się stracić równowagę. Zrobiła pięć kroków, a wtedy rozległy się strzały.
Jewgienię odrzuciło do tyłu. Do nieruchomego ciała zeszły z ciemnej galeryjki cztery cienie. Miałem rację, zaczęli strzelać – stwierdził Achimas. I zabił wszystkich czterech.
Później rzadko myślał o Jewgienii. Tylko wtedy, gdy coś przypadkiem mu ją przypomniało.
Albo we śnie.
Maître Licolle
1
W wieku lat trzydziestu Achimas Welde lubił grać w ruletkę. Nie chodziło o pieniądze, te zarabiał w inny sposób, i to dużo, o wiele więcej, niż mógł wydać. Lubił zwyciężać przypadek i zyskiwać władzę nad żywiołem cyfr. Miło postukujące koło fortuny, błyszczące metalem i czerwonym polerowanym drewnem, obracało się według własnych, rzekłbyś, sobie tylko znanych reguł, ale bezbłędny rachunek, cierpliwość i kontrola nad emocjami dawały taki sam efekt jak we wszystkich znanych Achimasowi sytuacjach. Widocznie zatem działało tutaj to samo, znane mu od dziecka prawo. Jedność życia mimo całej różnorodności form – to najbardziej podobało się Achimasowi. Każde kolejne potwierdzenie tej prawdy leciutko przyspieszało rytm jego serca.
W życiu trafiały się dłuższe okresy bezczynności, kiedy trzeba było się czymś zająć. Doskonały wynalazek zrobili Anglicy, nazywało się to hobby. Achimas miał dwa takie hobbies: ruletkę i kobiety. Kobiety lubił najlepsze, najprawdziwsze, czyli profesjonalistki. Te nie były wymagające ani zagadkowe, rozumiały, że są reguły, do których należy się stosować. Ich różnorodność była niewyczerpana, wszystkie jednak pozostawały przy tym jedyną, niezmienną Kobietą. Achimas zamawiał w paryskiej agencji najdroższe; zazwyczaj na miesiąc. Jeśli trafiała się bardzo ładna, przedłużał kontrakt na następny miesiąc – ale nie więcej niż raz, taką miał zasadę.
Przez ostatnie dwa lata mieszkał w niemieckim kurorcie Ruletenburg, dlatego że tutaj, w najweselszym mieście Europy, mógł bez trudu uprawiać oba swoje hobbies. Ruletenburg podobny był do Solenowodska – też źródła mineralne, też leniwe, próżnujące tłumy i też nikt nikogo nie zna, nikim się nie interesuje. Brakowało tylko gór, ale ogólne wrażenie tymczasowości, chwilowości, nierealności, było dokładnie takie samo. Achimasowi wydawało się, że kurort jest idealną makietą życia, wykonaną w skali jeden do pięciuset albo jeden do tysiąca. Człowiek żyje na tym świecie pięćset miesięcy, a jeśli mu się poszczęści, to nawet tysiąc, a do Ruletenburga przyjeżdżało się na miesiąc. To znaczy, że życie kuracjusza trwało przeciętnie trzydzieści dni – właśnie w takich odstępach zmieniały się tu pokolenia. Ten czas obejmował wszystko – radość z przyjazdu, przywykanie do nowego miejsca, pierwsze oznaki nudy i smutek, że trzeba wrócić do innego, wielkiego świata. Wystarczał na krótkie romanse, burzliwe, ale małe namiętności, miał swoje chwilowe wielkości i krótkotrwałe sensacje. Sam zaś Achimas był stałym widzem tego teatrzyku kukiełkowego. Wyznaczył sobie własny czas istnienia, inny niż u całej reszty.
Mieszkał w jednym z najlepszych apartamentów hotelu „Kaiser”, gdzie zatrzymywali się hinduscy nababowie, amerykańscy królowie złota i podróżujący incognito wielcy książęta rosyjscy. Pośrednicy wiedzieli, gdzie można go znaleźć. Kiedy Achimas brał zamówienie, nie zwalniał pokoju, opuszczając go na całe tygodnie, a nawet miesiące – zależnie od tego, jak skomplikowana była sprawa.
Żyło mu się przyjemnie. Po okresach napięcia następowały okresy odpoczynku, kiedy zielone sukno cieszyło wzrok, a równomierne stukanie koła ruletki – słuch. Wokół kipiały namiętności spotęgowane przez skalę czasu: stateczni panowie bledli i czerwienieli, panie mdlały, niekiedy ktoś drżącymi rękami wysupływał ostatni grosz z portfela. Achimasowi nigdy nie przykrzył się ten porywający spektakl. Sam nie przegrywał nigdy, bo miał System.
System był na tyle prosty i oczywisty, że zdumiewające wprost, dlaczego inni się nim nie posługiwali. Chyba nie starczało im cierpliwości, samokontroli – tego wszystkiego, czego Achimas miał w nadmiarze. Trzeba było tylko stawiać ciągle na jeden i ten sam sektor, stale podwajając stawkę. Jeśli człowiek ma dużo pieniędzy, prędzej czy później zwróci mu się to, co przegrał, i jeszcze wygra. Ot, i cały sekret. Stawiać trzeba jednak nie na pojedynczą liczbę, tylko na cały sektor. Achimas zazwyczaj wybierał jedną trzecią koła.
Podchodził do stołu, gdzie grano na nieograniczone stawki, czekał, kiedy wygrana sześć razy z rzędu ominie którąś z trzech części, i wtedy zaczynał grę. Za pierwszym razem stawiał fridrichsdora. Jeśli przegrał, stawiał na ten sam sektor dwa fridrichsdory, potem cztery, osiem i tak dalej, dopóki kulka nie zatrzymała się tam, gdzie powinna. Achimas mógł podnosić stawkę do dowolnej wysokości, bo pieniędzy miał dosyć. Kiedyś, przed ostatnim Bożym Narodzeniem, sektor, na który stawiał, druga dwunastka, nie wypadł przez dwadzieścia dwie kolejki – sześć rzutów, kiedy czekał, i szesnaście, kiedy stawiał. Ale co do sukcesu Achimas nie miał wątpliwości, bo każda klęska zwiększała szansę.
Rzucając na stół czeki, na których ciągle wzrastała liczba zer, wspominał zdarzenie z okresu amerykańskiego.
Było to w roku 1866. Otrzymał wówczas solidne zamówienie z Luizjany. Miał zlikwidować komisarza rządowego, który przeszkadzał „carpet-beggerom” dzielić koncesje. „Carpet-beggerami”, to znaczy „torbiarzami”, nazywano awanturników z Północy, którzy przyjeżdżali na pokonane Południe z jedną pustą torbą, a odjeżdżali własną salonką.
Czasy były niespokojne, ludzkie życie w Luizjanie nie kosztowało wiele. Ale za komisarza dawano duże pieniądze, bo bardzo trudno było się do niego dobrać. Komisarz wiedział, że na niego polują, toteż zachowywał się roztropnie: w ogóle nie wychodził ze swojej rezydencji. Spał w niej, jadł i podpisywał papiery. A domu dniem i nocą strzegli żołnierze w niebieskich mundurach.
Achimas zatrzymał się w hotelu, położonym o trzysta kroków od rezydencji. Z pokoju widać było okna gabinetu komisarza. Rankiem, dokładnie o ósmej, obiekt rozsuwał firanki. Ta czynność zajmowała mu ledwie trzy sekundy, więc z takiej odległości nie udałoby się dobrze wycelować. Szeroka pionowa listwa ramy dzieliła okno na dwie połowy. Dodatkowa trudność polegała na tym, że odciągając zasłony, komisarz pojawiał się to z prawej, to z lewej strony listwy. Szansa na dobry strzał była tylko jedna – bo jak się spudłuje, drugiej już nie będzie. Dlatego należało działać na pewniaka.
W grę wchodziły dwa warianty: cel ukaże się z prawej, albo z lewej strony. Niech będzie z prawej, postanowił Achimas. Jaka to różnica? Naprowadził więc karabin z długą lufą na punkt znajdujący się o sześć cali w prawo od środkowej listwy, akurat na poziomie piersi. Unieruchomił karabin na statywie. Dla pewności należałoby ustawić dwa karabiny, z prawej i z lewej, ale do tego potrzebny byłby asystent, Achimas zaś w tamtych latach (teraz zresztą także, chyba że w szczególnych wypadkach) wolał obchodzić się bez pomocników.
Nabój był specjalny: rozrywał się, a w środku zawierał esencję jadu trupiego. Gdyby do krwi dostała się choć mała jej cząstka, wtedy nawet lekka rana stałaby się śmiertelna.