Выбрать главу

– Profesor medycyny sądowej Welling przeprowadza sekcję zwłok. Coś bardzo długo. Mógłby już skończyć.

Jak gdyby spełniając życzenie generała, białe drzwi z wyrzeźbionymi lwimi pyskami otworzyły się ze skrzypieniem. W pokoju od razu zrobiło się cicho. Na progu stanął siwy jegomość z grubymi wargami i niezadowoloną miną, ubrany w skórzany fartuch, nad którym połyskiwała emaliowana „Święta Anna”.

– Ano skończyłem, wasza ekscelencjo – rzekł posępnie jegomość, najwidoczniej profesor Welling. – Mogę zdać sprawę.

Generał obejrzał pokój i nieco weselszym głosem rzekł:

– Wejdą ze mną: Fandorin, Gukmasow, no i pan. – Niedbale poruszył szczęką, wskazując dyrektora hotelu.

Pierwszą rzeczą, jaką Erast Pietrowicz zobaczył w przybytku śmierci, było przewiązane czarną szarfą lustro w figlarnej ramie z brązu. Ciało zmarłego leżało nie na łóżku, tylko na stole, widocznie przeniesionym tu z pokoju gościnnego. Zerknąwszy na zarys ciała pod białym prześcieradłem, Fandorin przeżegnał się i na chwilę zapomniał o śledztwie, bo oczyma duszy ujrzał pięknego, dzielnego i silnego człowieka, którego kiedyś znał i który teraz zmienił się w podłużny przedmiot o niewyraźnych konturach.

– Sprawa jest oczywista – zaczął sucho profesor. – Nic podejrzanego nie stwierdzono. Zrobię jeszcze analizy w laboratorium, ale jestem całkowicie przekonany, że czynności życiowe ustały w wyniku paraliżu mięśnia sercowego. Stwierdziłem także paraliż lewego płuca, ale to najprawdopodobniej nie przyczyna, lecz skutek. Śmierć nastąpiła momentalnie. Nawet gdyby w pobliżu znalazł się medyk, nie udałoby się uratować generała.

– Ale przecież był młody i pełen sił, przeszedł przez ogień i wodę! – Karaczencew zbliżył się do stołu i odchylił trochę prześcieradło. – Czyżby tak po prostu nagle umarł?

Gukmasow odwrócił się, żeby nie widzieć martwej twarzy swego dowódcy, za to Erast Pietrowicz i dyrektor podeszli bliżej. Twarz była spokojna i poważna. Nawet owe bujne bokobrody, z których żartowali sobie liberałowie i natrząsali się zagraniczni karykaturzyści, po śmierci były bardzo na miejscu – obramowały woskowe oblicze i przydały mu wielkości.

– Oj, jaki bohater, prawdziwy Achilles – mruknął dyrektor, wymawiając z francuska literę „r”.

– Kiedy nastąpiła śmierć? – spytał Karaczencew.

– Między pierwszą a drugą w nocy – odrzekł z przekonaniem Welling. – Nie wcześniej, a z całą pewnością nie później.

Generał odwrócił się do esauła.

– Cóż, teraz, kiedy przyczyna śmierci została ustalona, możemy zająć się szczegółami. Niech pan opowiada, Gukmasow. Trochę bardziej szczegółowo.

Esauł najwyraźniej już bardziej szczegółowo opowiadać nie potrafił. Jego opowieść była krótka, ale i wyczerpująca.

– Przyjechaliśmy z Dworca Briańskiego o szóstej. Michaił Dmitrycz odpoczywał do wieczora. O dziewiątej jedliśmy kolację w tutejszej restauracji. Potem, już nocą, zrobiliśmy przejażdżkę po Moskwie. Nigdzie nie wstępowaliśmy. Wkrótce po północy Michaił Dmitrycz powiedział, że chce wrócić do hotelu. Chciał sporządzić jakieś notatki, pracował nad nowym regulaminem wojskowym…

Gukmasow zerknął na biurko stojące pod oknem. Na wysuniętej desce rozłożone były papiery, trochę z boku stał niedbale odsunięty fotel. Jewgienij Osipowicz podszedł, wziął zapisaną kartkę i z szacunkiem pokiwał głową.

– Rozkażę, żeby wszystko zebrano i przesłano najjaśniejszemu panu. Proszę mówić, esaule.

– Michaił Dmitrycz zwolnił panów oficerów. Powiedział, że wróci piechotą, bo chce się przespacerować.

Karaczencew nasrożył się.

– I puściliście generała samego? Nocą? Dosyć to dziwne!

Popatrzył znacząco na Fandorina, ale tego, jak się zdaje, ów szczegół ani trochę nie zaciekawił; asesor kolegialny podszedł do biurka i nie wiadomo w jakim celu wodził palcem po kandelabrze z brązu.

– Spróbowałby pan mu się przeciwstawić. – Gukmasow uśmiechnął się gorzko. – Ja chciałem, to tak na mnie spojrzał, że… Co tam Moskwa, wasza ekscelencjo, on przecież potrafił galopować w pojedynkę po górach w Turcji albo po tekińskich stepach… – Esauł ponuro podkręcił długiego wąsa. – Michaił Dmitrycz wrócił do hotelu. Ale do rana nie dożył…

– Jak znaleźliście ciało? – spytał oberpolicmajster.

– Siedział, o, tutaj. – Gukmasow wskazał na fotel. – Ciało odrzucone w tył. I pióro na podłodze…

Karaczencew przykucnął, dotknął plam z atramentu na dywanie, westchnął.

– Taaak, niezbadane są wyroki Pańskie…

Pełną smutku ciszę, jaka teraz nastąpiła, bezceremonialnie naruszył Fandorin. Wpół obrócony w stronę dyrektora hotelu i wciąż głaszczący nieszczęsny kandelabr, donośnym szeptem spytał:

– Czemuż to u was nie ma światła elektrycznego? Już wczoraj mnie to zdumiało. Taki nowoczesny hotel, a w pokojach świece; nawet g-gazu nie ma.

Francuz zaczął tłumaczyć, że świece są w lepszym stylu, a światło elektryczne jest już w restauracji i do jesieni niezawodnie pojawi się na piętrach, ale Karaczencew pełnym złości pochrząkiwaniem przerwał tę nie mającą związku ze sprawą paplaninę.

– A jak pan spędził tę noc, esaule? – wznowił przesłuchanie.

– Pojechałem do starego towarzysza broni, pułkownika Dadaszewa. Posiedzieliśmy, pogadali. Do hotelu wróciłem o świcie i od razu zwaliłem się na łóżko.

– Tak, tak – dodał Erast Pietrowicz. – Nocny portier powiedział mi, że wrócił pan już za widna. Jeszcze posłał go pan po butelkę wody selcerskiej.

– Zgadza się. Uczciwie przyznaję, wypiłem za dużo. Suszyło mnie. Zawsze wstaję wcześnie, ale dzisiaj, jak na złość, zaspałem. Idę się zameldować, a Łukicz mówi, że generał jeszcze nie wstał. Pomyślałem, że widocznie Michaił Dmitrycz wczoraj długo pracował. Potem, już o wpół do dziewiątej, mówię: „Idziemy, Łukicz, zbudzimy go, bo potem będzie zły”. A i coś to do niego niepodobne. Wchodzimy, a on leży, o tak – Gukmasow odrzucił głowę do tyłu, zmrużył oczy i otworzył usta – i już zimny. Wezwaliśmy lekarza, wysłaliśmy depeszę do korpusu. Wtedy właśnie mnie pan zobaczył, Eraście Pietrowiczu. Proszę wybaczyć, że nie przywitałem się ze starym towarzyszem – sam pan teraz widzi, że co innego miałem na głowie.

Zamiast przyjąć przeprosiny, prawdę mówiąc, zupełnie w takich okolicznościach niepotrzebne, Erast Pietrowicz lekko przekrzywił głowę w bok, założył ręce do tyłu i powiedział:

– A mnie w tutejszej restauracji powiedziano, że wczoraj jakaś pani śpiewała dla jego ekscelencji i podobno nawet siedziała przy waszym stole. Zdaje się, że to znana w Moskwie osoba. Jeśli się nie mylę, ma na imię Wanda. I podobno pojechaliście z nią wszyscy, z g-generałem włącznie?

– Tak, była jakaś szansonistka – oschłym tonem odpowiedział esauł. – Podwieźliśmy ją i wysadzili. A dalej jechaliśmy sami.

– Dokąd zawieźliście, do „Anglii”, na Stolesznikową? – Asesor był, jak się okazuje, doskonale poinformowany. – Mówiono mi, że pani Wanda tam właśnie mieszka.

Gukmasow ściągnął groźnie brwi, a głos jego stał się tak oschły, że prawie zazgrzytał.

– Nie znam dobrze Moskwy. Było niedaleko, dojechaliśmy w pięć minut.

Fandorin pokiwał głową i najwyraźniej przestał się zajmować esaułem – na ścianie koło łóżka zauważył drzwiczki do sejfu. Podszedł, przekręcił klamkę, a drzwiczki się otworzyły.