Wszystko było gotowe. Pierwszego ranka komisarz podszedł z lewej. Drugiego także. Achimas się nie spieszył; wiedział, że jutro albo pojutrze zasłona zostanie odciągnięta z prawej strony, a wtedy naciśnie spust.
Ale komisarza jak gdyby podmieniono. Odkąd został wzięty na cel, przez sześć dni z rzędu odsuwał zasłony nie z prawej, tylko z lewej strony.
Achimas uznał, że obiekt wyrobił już w sobie rutynę, i wyznaczył nowy punkt: sześć cali w lewo od środka. Siódmego ranka komisarz podszedł jednak z prawej! I ósmego, i dziewiątego też.
Wtedy Achimas zrozumiał, że w grze ze ślepym trafem najważniejsze to się nie spieszyć. Czekał więc cierpliwie. Jedenastego ranka komisarz podszedł z odpowiedniej strony i robota została wykonana.
Na ubiegłe Boże Narodzenie, za siedemnastym razem, kiedy stawka podniosła się do sześćdziesięciu pięciu tysięcy, kulka ostatecznie zatrzymała się tam, gdzie trzeba, Achimasowi zaś wypłacono bez mała dwieście tysięcy. To okupiło wszystkie przegrane i jeszcze trochę zostało na plusie.
2
Ten wrześniowy ranek 1872 roku zaczynał się jak zwykle. Achimas zjadł śniadanie razem z Azalią, szczupłą, gibką Chinką o zadziwiającym, podobnym do kryształowego dzwonka głosie. W rzeczywistości nazywała się jakoś inaczej, ale po chińsku jej imię znaczyło „azalia”; tak powiedziano mu w agencji. Przysłano ją Achimasowi jako próbkę wschodniego towaru, który od całkiem niedawna pojawił się na europejskim rynku. Cena była o połowę mniejsza niż zwykle, a gdyby monsieur Welde zapragnął zwrócić towar przed terminem, pieniądze zostałyby mu oddane. W zamian za tak korzystne warunki agencja prosiła znawcę i stałego klienta o autorytatywną ocenę zarówno zdolności Azalii, jak też żółtego towaru w ogóle: czy ma przed sobą perspektywy?
Achimas skłonny był dać najwyższą ocenę. Rankami, kiedy Azalia śpiewała, siedząc przed weneckim lustrem, coś go ściskało w piersi. Odczuwał z tego powodu lekki niepokój. Chinka była zbyt ładna. A gdyby się przyzwyczaił i nie chciał z nią rozstać? Postanowił już, że odprawi ją przed czasem, ale nie zażąda zwrotu pieniędzy i wystawi jak najlepszą opinię, żeby nie psuć dziewczynie kariery.
O drugiej piętnaście, zgodnie ze swoim zwyczajem, Achimas wszedł do vaux-hall. Był w marynarce koloru kakao z mlekiem, kraciastych spodniach i żółtych rękawiczkach. Bywalcowi naprzeciw rzucili się ludzie z obsługi, wzięli laseczkę i cylinder. Do herr Weldego w domach gry Ruletenburga już się przyzwyczajono. Z początku przyjmowano jego sposób gry jako dopust boży, ale później zauważono, że ciągłe podwajanie stawki, praktykowane przez małomównego blondyna z zimnymi, jasnymi oczami, rozpala namiętności u sąsiadów przy stole. Wówczas Achimas stał się w tych instytucjach pożądanym gościem.
Wypił swoją ulubioną kawę z likierem, przejrzał gazety. Anglia i Rosja nie mogły się porozumieć w sprawie opłat celnych. Francja wstrzymywała wypłatę reparacji, w związku z czym Bismarck skierował do Paryża notę protestacyjną. W Belgii miał się wkrótce zacząć proces „Szczurołapa z Brukseli”.
Achimas wypalił cygaro i podszedł do stołu numer dwanaście, gdzie szła gra na duże stawki.
Grały trzy osoby, natomiast jakiś siwy jegomość nie grał, tylko siedział, nerwowo szczękając wieczkiem złotego zegarka. Kiedy zobaczył Achimasa, wpił się w niego wzrokiem. Doświadczenie i instynkt podpowiedziały Achimasowi: klient. Przyszedł nieprzypadkowo, czeka. Ale Achimas nie dał nic po sobie poznać – niech tamten podejdzie sam.
Osiem i pół minuty później wybrany został sektor – trzecia dwunastka, od 24 do 36. Postawił fridrichsdora. Wygrał trzy. Siwy ciągle patrzył, twarz miał bladą. Achimas odczekał jeszcze jedenaście minut, póki nie pokazał się następny sektor. Postawił złotą monetę na pierwszy tuzin liczb, od 1 do 12. Wypadło 13. Za kolejnym razem postawił dwie monety. Wypadło zero. Postawił cztery. Wypadło 8. Wygrana – 12 fridrichsdorów. Pięć złotych monet na plus. Wszystko odbywało się normalnie, bez niespodzianek.
Wówczas siwy w końcu wstał. Podszedł, półgłosem upewnił się: „Pan Welde?” Achimas przytaknął. Nadal śledził obroty koła. „Ja do pana z polecenia barona de…” (siwy wymienił nazwisko brukselskiego pośrednika). Denerwował się coraz bardziej. Szeptem wyjaśnił: „Mam do pana bardzo ważną sprawę…” „Czy nie zechciałby się pan przejść ze mną?” – przerwał Achimas, chowając złote do portmonetki.
Siwy jegomość nazywał się Leon Fechtel i był właścicielem znanego na całą Europę belgijskiego domu bankierskiego „Fechtel & Fechtel”. Bankier miał poważny problem. „Czy pan czytał o Szczurołapie z Brukseli?” – spytał, kiedy usiedli na ławce w parku.
Wszystkie gazety donosiły, że w końcu schwytany został maniak porywający małe dziewczynki. W „Le Petit Parisien” pisano, że policja aresztowała pana F, właściciela willi pod Brukselą. Ogrodnik doniósł, że nocą z piwnicy dobiegają stłumione dziecięce jęki. Policja po kryjomu weszła do willi, przeprowadziła rewizję i odkryła w piwnicy tajne drzwi, a za nimi takie rzeczy, że – jak twierdziła gazeta – „papier nie zniósłby opisu tych potworności”. Opis jednak znajdował się już w następnym akapicie, w dodatku ze wszystkimi szczegółami. W dębowych beczkach policja znalazła zamarynowane kawałki ciał siedmiu dziewczynek, które – w Brukseli i jej okolicach – zaginęły w ciągu dwóch ostatnich lat. Jeden z trupów był całkiem świeży i miał ślady potwornych tortur. W sumie zniknęło bez śladu czternaście dziewczynek w wieku od sześciu do trzynastu lat. Kilka razy widziano, jak przyzwoicie ubrany osobnik z gęstymi czarnymi bokobrodami wsadza do powozu małą kwiaciarkę lub sprzedawczynię papierosów. Raz świadek słyszał, jak człowiek z bokobrodami zachęcał jedenastoletnią Lucille Lanoux, żeby zawiozła mu do domu cały kosz kwiatów, obiecując za to pokazać pianolę, wygrywającą śliczne melodie. Wówczas gazety przestały nazywać potwora „Sinobrodym”, nadały mu natomiast miano „Szczurołapa z Brukseli”, przez analogię do bajkowego Szczurołapa, który wabił dzieci dźwiękami czarownej muzyki.
O aresztowanym panu F. pisano, że jest człowiekiem z towarzystwa, przedstawicielem złotej młodzieży. Rzeczywiście nosił gęste czarne bokobrody, a w willi miał pianolę. Motyw zbrodni był jasny – pisała „Evening Standard” – wynaturzona lubieżność w guście markiza de Sade. Data i miejsce procesu już zostały wyznaczone: dwudziestego czwartego września w miasteczku Merlin, oddalonym o pół godziny jazdy od stolicy Belgii.
„Czytałem o Szczurołapie z Brukseli” – oświadczył Achimas i spojrzeniem ponaglił milczącego przez długą chwilę rozmówcę. Ten, wyłamując pulchne, opierścienione ręce, zawołał: „Pan F. to mój jedyny syn, Pierre Fechtel! Czeka go szafot! Niech go pan ratuje!”
Na wąskich ustach Achimasa pojawił się uśmiech. „Źle pana poinformowano o rodzaju mojej działalności. Nie ratuję życia, tylko je zabieram”. Bankier zaczął gorączkowo szeptać: „Powiedziano mi, że czyni pan cuda. Cóż, jeśli pan się tym nie zajmie, to znaczy, że nie ma żadnej nadziei. Błagam pana. Zapłacę, jestem bardzo bogaty, panie Welde, bardzo”.
Po niejakiej chwili Achimas zapytał: „Jest pan pewien, że potrzebuje takiego syna?” Fechtel senior odrzekł bez wahania; widać było, że sam już sobie zadał to pytanie. „Innego syna nie mam i nie będę miał. Zawsze był nieobyczajnym chłopcem, ale duszę ma dobrą. Jeśli uda mi się go wyciągnąć z tej historii, otrzyma lekcję na całe życie. Widziałem się z nim w więzieniu. Jest przerażony!”
Wówczas Achimas poprosił, by mu opowiedzieć o zaczynającym się procesie.
„Nieobyczajnego” dziedzica miało bronić dwóch najdroższych adwokatów. Linia obrony oparta była na wykazaniu niepoczytalności oskarżonego. Wedle tego jednak, co mówił bankier, małe były szanse na pomyślne orzeczenie ekspertów – czyny chłopca wzbudziły w nich taką wściekłość, że nie zgodzili się nawet na „honorarium bez precedensu”. Ostatnia okoliczność, jak się zdaje, najbardziej wstrząsnęła starszym panem Fechtelem.