W pierwszym dniu procesu adwokaci mieli oświadczyć, czy ich podopieczny przyznaje się do winy. Jeśli tak – wyrok wyda sędzia; jeśli nie – decyzję podejmą przysięgli. W razie gdyby biegli psychiatrzy uznali, że Pierre Fechtel w pełni odpowiada za swoje czyny, obrońcy zalecają obranie pierwszej z dróg. Jak wyjaśnił zrozpaczony i roztrzęsiony ojciec, chodzi o to, że oprawcy z ministerstwa sprawiedliwości obrali Merlin nieprzypadkowo – trzy z zaginionych dziewczynek pochodziły właśnie z tego miasteczka. „W Merlin nie będzie uczciwego sądu” – tak się wyraził bankier. Ludność jest wzburzona do ostateczności. Nocami wokół budynku sądu płoną ogniska. Przedwczoraj tłum próbował wedrzeć się do więzienia, żeby zlinczować aresztowanego; trzeba było potroić straż.
Pan Fechtel prowadził tajne rozmowy z sędzią, ten zaś okazał się człowiekiem rozsądnym. Jeśli wyrok będzie zależał od niego, chłopiec zostanie skazany na dożywotnie więzienie. Ale to niewiele da. Nastawienie opinii przeciwko „Szczurołapowi” jest takie, że prokurator z pewnością odwoła się od wyroku i zostanie wyznaczona ponowna rozprawa.
„Nadzieja więc tylko w panu, panie Welde – powiedział bankier na zakończenie. – Zawsze uważałem się za człowieka, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Ale w tym wypadku jestem bezsilny, chodzi zaś o życie mego syna”.
Achimas z ciekawością patrzył na purpurową twarz milionera. Było widać, że ten człowiek nie przywykł okazywać emocji. Teraz na przykład, w chwili największego wzruszenia, jego grube usta rozpełzły się w głupawym uśmiechu, a z jednego oka płynęła łza. Interesujące: twarz nieprzyzwyczajona do mimiki nie potrafiła przybrać wyrazu cierpienia. „Ile?” – spytał Achimas. Fechtel gwałtownie przełknął ślinę. „Jeśli chłopiec zostanie przy życiu – pół miliona franków. Francuskich, nie belgijskich” – dodał pospiesznie, nie słysząc odpowiedzi.
Achimas skinął głową, a w oczach bankiera błysnęła iskierka obłędu. Dokładnie takim ogniem płonęły oczy szaleńców, którzy w ruletce stawiali ostatnie pieniądze na zero. Ten ogieniek nazywał się „a nuż?”. Z tą tylko różnicą, że pieniądze, które stawiał pan Fechtel, najwyraźniej nie były ostatnie. „A jeśli panu… – głos bankiera zadrżał -…jeśli panu uda się nie tylko uratować Pierre’owi życie, ale i zwrócić mu wolność, otrzyma pan milion”.
Takiego honorarium Achimasowi jeszcze nigdy nie proponowano. Z przyzwyczajenia przeliczył sumę na funty brytyjskie (bez mała trzydzieści tysięcy), na dolary amerykańskie (siedemdziesiąt pięć tysięcy) i na ruble (wyszło ponad trzysta tysięcy). Dużo, bardzo dużo.
Achimas lekko zmrużył oczy i wolno powiedział: „Niech pański syn odmówi poddania się badaniom psychiatrycznym, nie przyzna się do winy i zażąda sądu przysięgłych. A tych drogich adwokatów proszę odprawić. Sam znajdę adwokata”.
3
Etienne Licolle żałował tylko jednego – że mama tego nie dożyła. Tak marzyła, że jej chłopiec zostanie adwokatem i przywdzieje czarną togę z białym prostokątnym halsztukiem. Zapłata za naukę na uniwersytecie pochłaniała całą jej wdowią rentę, mama skąpiła więc na doktorów i lekarstwa, no i nie dożyła: zmarła ubiegłej wiosny. Etienne zacisnął zęby, nie pozwolił sobie na mazgajstwo. W dzień biegał na korepetycje, do egzaminów uczył się po nocach, aż w końcu się wyuczył: otrzymał upragniony dyplom z królewską pieczęcią. Matka mogłaby być dumna ze swego syna.
Reszta absolwentów, świeżo upieczeni adwokaci, zapraszali go do podmiejskiej restauracji, żeby „oblać dyplom”, ale Etienne odmówił. Nie miał pieniędzy na birbantki, a co najważniejsze – chciał pobyć sam w takim dniu. Powoli schodził szerokimi marmurowymi schodami Pałacu Sprawiedliwości, gdzie odbywała się uroczysta ceremonia. Całe miasto, z jego wieżami, kominami i ozdobami na dachach, leżało w dole, u stóp wzgórza. Etienne przystanął, rozkoszując się widokiem, który wydał mu się przyjazny i zachęcający. Bruksela jak gdyby otwierała ramiona na powitanie nowego mecenasa i obiecywała mu mnóstwo niespodzianek – oczywiście miłych.
Cóż ukrywać, dyplom to dopiero połowa sukcesu. Bez stosunków, pożytecznych znajomości nie znajdzie się dobrych klientów. A i tak nie ma pieniędzy, żeby otworzyć własne biuro. Trzeba będzie zostać pomocnikiem maître’a Wienera albo maître’a van Gelena. Ale to głupstwo – przynajmniej jakąś pensję człowiek dostanie.
Etienne Licolle przycisnął do piersi teczkę, w której leżał dyplom z czerwoną pieczęcią, wystawił twarz do ciepłego wrześniowego słońca i pełen sprzecznych uczuć zmrużył oczy.
W takiej pozie zastał go Achimas Welde.
Zauważył go jeszcze w sali, kiedy rozbrzmiewały nudne, napuszone mowy. Chłopiec stanowił idealny typ: ładny, ale nie zanadto przystojny; szczupły, wąski w ramionach; szeroko otwarte, uczciwe oczy. Kiedy wyszedł, żeby wypowiedzieć słowa przysięgi, głos też okazał się odpowiedni – dźwięczny, chłopięcy, drżący ze wzruszenia. Ale najlepsze było to, co od razu dawało się zauważyć: nie jakiś tam paniczyk, tylko prawdziwy plebejusz, robociarski syn.
Dopóki trwała niekończąca się ceremonia, Achimas zdążył zasięgnąć wieści o chłopaku. Ostatnie wątpliwości się rozwiały: materiał był doskonały. Reszta to głupstwa.
Bezszelestnie zbliżył się do chudego młodzieńca, chrząknął.
Etienne wzdrygnął się i odwrócił. Przed nim stał nieznany jegomość w podróżnym surducie i z laseczką. Oczy miał poważne. Barwy jednak niezwyczajnej, tak bardzo jasne. „Maître Licolle?” – spytał człowiek z lekkim akcentem. Etienne’a po raz pierwszy nazwano maître’em, to było bardzo miłe.
Tak jak należało oczekiwać, chłopiec najpierw rozpromienił się na wieść, że proponują mu wzięcie sprawy, ale gdy usłyszał imię klienta, był przerażony. Oburzony, wymachiwał rękami i zapewniał, że tego łajdaka, tego potwora nie będzie bronił za żadne pieniądze. Achimas milczał. Przemówił dopiero wtedy, kiedy Licolle wyczerpał zapas oburzenia i zaczął jęczeć: „No i nie poradzę sobie z taką sprawą. Widzi pan, monsieur, na razie nie jestem zbyt doświadczony, właśnie dostałem dyplom”.
Teraz przyszła kolej na Achimasa. Powiedział: „Czy chce pan przez dwadzieścia albo nawet trzydzieści lat pracować za centymy, przysparzając pieniędzy i sławy innym adwokatom? No, to mniej więcej około roku tysiąc dziewięćsetnego nazbiera pan tyle pieniędzy, żeby mieć własną praktykę, ale wtedy będzie pan już łysym, bezzębnym nieudacznikiem z chorą wątrobą, a co najgorsze, wyczerpie całą swoją życiową energię. Wszystko po kropelce wycieknie panu między palcami, drogi mecenasie – taka będzie cena pańskich uciułanych groszy. Ja zaś proponuję o wiele więcej, i to zaraz, teraz. Mając zaledwie dwadzieścia trzy lata, zdobędzie pan duże pieniądze i głośne nazwisko. I to nawet w przypadku, gdyby proces został przegrany. Nazwisko w pańskiej profesji jest jeszcze ważniejsze od pieniędzy. Owszem, pańska sława będzie miała skandaliczny posmak, ale to lepiej niż być przez całe życie chłopcem na posyłki. Pieniędzy zaś otrzyma pan wystarczająco dużo, by otworzyć własne biuro. Wielu pana znienawidzi, wielu też jednak doceni odwagę młodego adwokata, który nie bał się wystąpić przeciw opinii publicznej”.
Achimas odczekał chwilę, żeby chłopiec miał czas rozważyć te słowa. Potem przeszedł do drugiej części, która według jego oceny powinna wywrzeć na rozmówcę decydujący wpływ.