Ze swej siedziby Achimas był zadowolony. Dom całkowicie odpowiadał charakterowi właściciela.
Nieduża willa z białego marmuru, przyczepiona do krawędzi wąskiej skały nad Jeziorem Genewskim. Z jednej strony – pusta wolna przestrzeń, z drugiej – cyprysy. Za cyprysami – wysoka kamienna ściana, za nią strome zejście w dolinę.
Achimas mógł godzinami siedzieć na werandzie, wiszącej nad wodną gładzią, patrzeć na jezioro i na odległe góry. Jezioro i góry też były formą życia, w odróżnieniu wszakże od fauny i flory – niezajętą marnymi zabiegami. Z tą formą trudno było cokolwiek zrobić, nie zależała od Achimasa i dlatego budziła szacunek.
W ogrodzie, wśród cyprysów, bielał wytworny ermitaż z okrągłymi wieżyczkami w każdym rogu. W ermitażu mieszkała Czerkieska Leila. Achimas przywiózł ją ubiegłej jesieni z Konstantynopola. Z paryską agencją i comiesięczną zmianą profesjonalistek skończył już dawno – nadeszła chwila, kiedy przestały mu się wydawać tak bardzo różne. Wyrobił sobie własny gust.
Gust był następujący: kobieta powinna być piękna, ale bez nadmiernej słodyczy, za to z naturalną gracją; nie nazbyt rozmowna, namiętna, lecz nie natarczywa, nie wścibska, a co najważniejsze – musi posiadać kobiecy instynkt, który pozwala bezbłędnie rozpoznawać nastrój i pragnienia mężczyzny.
Leila była prawie idealna. Mogła od rana do wieczora rozczesywać długie czarne włosy, śpiewać i grać w nardy sama ze sobą. Nigdy nie dąsała się, nie żądała, by poświęcać jej uwagę. Oprócz rodzimego języka znała turecki i czeczeński; dlatego rozmawiać z nią mógł tylko Achimas, ze służącą porozumiewała się gestami. Jeśli chciał się rozerwać, znała mnóstwo zajmujących historii z życia Konstantynopola – przedtem żyła w haremie wielkiego wezyra.
W ostatnim czasie Achimas brał zamówienia rzadko, parę razy do roku: albo za bardzo duże pieniądze, albo za jakąś specjalną nagrodę. Na przykład w marcu dotarło do niego tajne zamówienie od rządu włoskiego – odszukać i zlikwidować anarchistę Gina Zappę o przezwisku „Szakal”, który planował zabicie króla Huberta. Terrorysta uważany był za wielce niebezpiecznego i całkowicie nieuchwytnego.
Sama sprawa okazała się łatwa („Szakala” wyśledzili pomocnicy Achimasa, a jemu samemu pozostało tylko pojechać do Lugano i nacisnąć na spust), interesujące za to było obiecane honorarium. Po pierwsze, Achimas otrzymał włoski paszport dyplomatyczny na nazwisko kawalera Welde, a po drugie, prawo pierwszeństwa zakupu wyspy Santa Croce na Morzu Tyrreńskim. Gdyby Achimas zechciał z niego skorzystać i nabyć na własność ów kawałek stałego lądu, otrzymałby nie tylko tytuł hrabiego Santa Croce, ale i prawo eksterytorialności wyspy, co wyglądało szczególnie interesująco. Sam sobie panem, sam policjantem, sam sobie sędzią. Hmm.
Z ciekawości Achimas pojechał obejrzeć wyspę i był oczarowany. Nie zobaczył tam nic zajmującego: tylko skały, parę gajów oliwnych, zatoczka. Całą wysepkę mógł obejść brzegiem w ciągu godziny. Przez ostatnie czterysta lat nikt na niej nie mieszkał, z rzadka zawijali tu rybacy, żeby uzupełnić zapas słodkiej wody.
Tytuł hrabiowski mało pociągał Achimasa, chociaż w podróżach po Europie głośny tytuł niekiedy się przydaje. Ale własna wyspa?
Mógłby zostać sam na sam z morzem i niebem. Stworzyć tam świat należący wyłącznie do niego. Kuszące.
Odejść na emeryturę. Pływać pod żaglem, polować na górskie kozy, mieć wrażenie, że czas się zatrzymał i nie można go odróżnić od wieczności.
Wystarczy przygód, już nie jest chłopcem.
A może założyć rodzinę?
Achimas nie myślał o tym poważnie – raczej dla gimnastyki umysłu. Wiedział, że nigdy nie będzie miał rodziny. Lękał się, że pozbawiony samotności zacznie się bać śmierci. Tak jak boją się jej inni.
Teraz śmierci nie obawiał się zupełnie. To stanowiło fundament, na którym opierał się mocny gmach o nazwie Achimas Welde. Przypuśćmy, że pistolet się zatnie albo ofiara będzie miała wyjątkowy spryt i szczęście. Wówczas Achimas umrze, i tyle. To znaczy, że więcej nic nie będzie. Któryś ze starożytnych mędrców – zdaje się, Epikur – powiedział na ten temat wszystko: dopóki jestem ja, nie ma śmierci, a kiedy przyjdzie, nie będzie mnie.
Achimas Welde żył już długo i napatrzył się dużo. Nie znał tylko miłości, ale przyczyną tego była jego profesja. Przywiązanie osłabia człowieka, a miłość czyni go bezbronnym; Achimas zaś był nietykalny. Co mogą zrobić człowiekowi, który niczego się nie boi, który o nic i o nikogo nie dba?
Ale własna wyspa – o tym warto pomyśleć.
Problem był jeden – finansowy. Wykupienie przywileju kosztowało dużo; poszłyby na to środki z banku zuryskiego i londyńskiego. A z czego będzie utrzymywał swoje hrabiostwo? Może sprzedać willę, ale to chyba nie wystarczy. Potrzebny byłby solidniejszy kapitał.
Chyba że wyrzuci z głowy te fantazje…
Ale własna wyspa to więcej niż własna skała, a morze jest większe niż jezioro. Czy można zadowolić się małym, jeśli proponują nam coś większego?
Takie myśli zaprzątały głowę Achimasa, kiedy odwiedził go człowiek w masce.
2
Najpierw lokaj Archibald przyniósł wizytówkę – kawałek białego kartonu ze złotym koronetem i gotyckim napisem: Baron Eugenius von Steinitz. Do karteczki był dołączony liścik po niemiecku:
Baron von Steinitz prosi, ażeby pan Welde przyjął go dzisiaj o dziesiątej wieczór w poufnej sprawie.
Achimas zauważył, że górna część karteczki jest odcięta. Oczywiście petent nie chciał, żeby Achimas zobaczył monogram, a w takim razie jeśli nawet był von, to na pewno nie Steinitz.
Gość przyszedł dokładnie o dziesiątej, co do minuty, a taka punktualność pozwoliła wierzyć, że to rzeczywiście Niemiec. Ukrył twarz pod aksamitną półmaską, za co grzecznie przeprosił, powołując się na wielką delikatność sprawy. W powierzchowności von Steinitza Achimas nie dostrzegł nic szczególnego – jasne włosy, starannie utrzymane bokobrody, niespokojne błękitne oczy. Baron miał na sobie płaszcz, cylinder, krochmaloną koszulę z białym halsztukiem i czarny frak.
Usiedli na werandzie. W dole błyszczało oświetlone księżycem jezioro. Von Steinitz nawet nie spojrzał na ten kojący pejzaż, bez ustanku obserwując Achimasa przez wycięcia w swojej operetkowej masce. Nie spieszył się z rozpoczęciem rozmowy – zarzucił nogę na nogę, zapalił cygaro.
Achimas wszystko to widział już wiele razy, czekał więc spokojnie, kiedy przybysz zdecyduje się wyłuszczyć sprawę.
– Przyszedłem tu z polecenia pana du Vallet – rzekł w końcu baron. – Prosił, żebym przekazał panu najniższe ukłony i życzył szczęścia w interesach… to jest, chciałem powiedzieć… pomyślności w interesach.
Achimas usłyszał nazwisko paryskiego pośrednika i jego hasło; w milczeniu skinął głową.
– Mam sprawę wielkiej wagi i absolutnie poufną – oświadczył von Steinitz, zniżając głos.
– Zazwyczaj właśnie z takimi się do mnie zwracano – stwierdził obojętnym głosem Achimas.
Do tego momentu gość rozmawiał po niemiecku. Nieoczekiwanie przeszedł na rosyjski. Mówił czystą ruszczyzną, poprawnie, miał tylko drobne kłopoty z wymową „ł”:
– Pracę należy wykonać w Rosji, w Moskwie. Wykonawcą musi być cudzoziemiec, dobrze znający język i zwyczaje rosyjskie. Wszystko dokładnie sprawdziliśmy: pan się nadaje idealnie.
Sprawdziliśmy? To znaczy kto? Achimasowi to się nie spodobało. Chciał od razu przerwać rozmowę, zanim gość powie zbyt dużo, ale wtedy baron „zaproponował”: