Roześmiała się, obnażając równe, drobne zęby.
– Poufną? Pięknie pan to wyraził, monsieur Klonow. Zazwyczaj składa mi się właśnie poufne propozycje.
Achimas sobie przypomniał: to samo i mniej więcej takimi słowami powiedział tydzień temu „baronowi von Steinitz”. Mimo woli się uśmiechnął, ale od razu rzekł poważnie:
– To nie to, o czym pani myśli. Riazańskie towarzystwo handlowe, którego prezesurę mam zaszczyt piastować, poleciło mi zrobić jakiś cenny, niezwykły podarunek pewnemu naszemu krajanowi, człowiekowi zasłużonemu i sławnemu. Mogę wybrać podarunek według własnego pomysłu, byle tylko nasz krajan był zadowolony. U nas w Riazaniu bardzo kochają i szanują tego człowieka. Obdarować go zamierzamy delikatnie, bez natarczywości, a nawet anonimowo. Nawet się nie dowie, że pieniądze zebrało kupiectwo jego rodzinnego Riazania. Długo myślałem, jak obdarować szczęśliwca, któremu los dał absolutnie wszystko. A potem zobaczyłem panią i pomyślałem, że najpiękniejszy dar to kobieta taka jak pani.
Zdumiewające, ale Wanda się zaczerwieniła.
– Jak pan śmie! – Oczy jej zapłonęły. – Nie jestem rzeczą, żeby mnie dawać w prezencie!
– Nie panią, mademoiselle, lecz jedynie pani czas i mistrzostwo zawodowe – rzekł surowo Achimas. – Czy też zostałem źle poinformowany i nie handluje pani swoim czasem i sztuką?
Patrzyła na niego z nienawiścią.
– A czy wie pan, kupcze pierwszej gildii, że wystarczy jedno moje słowo, a zostanie pan wyrzucony stąd na ulicę?
Uśmiechnął się samymi ustami.
– Jeszcze nikt nigdy mnie na ulicę nie wyrzucił, proszę pani. To absolutnie niemożliwe, zapewniam.
Pochylił się do przodu i patrząc prosto w iskrzące się wściekłością oczy, powiedział:
– Nie można być kurtyzaną w połowie, mademoiselle. Lepsze są już uczciwe stosunki handlowe: praca i wymiana na pieniądze. Czy też uprawia pani swoją profesję dla przyjemności?
Iskierki przygasły, szerokie, czułe usta skrzywiły się w gorzkim uśmiechu.
– Jakaż tam przyjemność… Niech pan zamówi dla mnie szampana. Piję tylko szampana, inaczej w mojej „profesji” się nie da – można się rozpić. A śpiewać już dzisiaj nie będę. – Wanda skinęła na kelnera, a ten, widocznie znając jej zwyczaje, przyniósł butelkę cliquot. – Ma pan rację, panie filozofie. Być sprzedajną do połowy – to oszukiwanie samej siebie.
Wypiła kielich do samego dna, ale napełnić go ponownie nie pozwoliła. Wszystko szło znakomicie, Achimasa niepokoiło tylko jedno: ze wszystkich stron gapiono się na niego, wybrańca Wandy. Ale to nic, opuści restaurację sam, uznają go za kolejnego pechowca i od razu zapomną.
– Rzadko ktoś tak ze mną rozmawia. – Po szampanie szansonistka nie poweselała, przeciwnie, w jej wzroku czytało się smutek. – Raczej mi nadskakują. Z początku. A potem przechodzą na „ty” i proponują utrzymanie. Wie pan, czego pragnę?
– Wiem. Pieniędzy. Wolności, którą dają – rzucił z roztargnieniem Achimas, obmyślając szczegóły następnych posunięć.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Skąd pan wie?
– Sam taki jestem – odparł krótko. – To ile pieniędzy pani potrzebuje, żeby w końcu poczuć się wolną?
Wanda westchnęła.
– Stu tysięcy. Obliczyłam dawno, jeszcze kiedy byłam głuptaską i dawałam lekcje muzyki. Nie chcę o tym… To nieciekawe. Długo żyłam w biedzie, prawie w nędzy. Do dwudziestu lat. A potem stwierdziłam: basta, wystarczy. Będę bogata i wolna. Od tego czasu minęły trzy lata.
– I co, jest pani bogata i wolna?
– Jeszcze drugie tyle i będę.
– To znaczy, pięćdziesiąt już pani ma? – uśmiechnął się Achimas. Szansonistka zdecydowanie mu się podobała.
– Mam. – Zaśmiała się, ale już bez goryczy i nie wyzywająco, tylko czupurnie, tak jak śpiewała swoje paryskie szansonetki. To też mu się spodobało – że nie roztkliwia się nad sobą.
– Mogę skrócić pani katorgę przynajmniej o pół roku – powiedział, otwierając srebrnym widelcem ostrygę. – Towarzystwo zebrało dziesięć tysięcy na podarunek.
Z wyrazu twarzy Achimas wywnioskował, że Wanda nie jest w takim nastroju, by rozumować z zimną krwią, i pośle go zaraz do diabła razem z jego dziesięcioma tysiącami. Dlatego zaraz dodał:
– Proszę nie odmawiać, żeby później nie żałować. Poza tym nie wie pani, o kim mowa. O, mademoiselle Wanda, to wybitny człowiek, za noc z kimś takim wiele pań z najlepszego nawet towarzystwa zapłaciłoby niemałe pieniądze.
Zamilkł, wiedząc, że teraz nie odejdzie. Jeszcze nie narodziła się taka kobieta, u której duma przemogłaby ciekawość.
Wanda patrzyła spode łba, ze złością. Wreszcie nie wytrzymała i prychnęła:
– No, niech pan mówi, nie dręczy mnie, smoku riazański.
– Sam generał Sobolew, niezrównany Achilles i obywatel ziemski spod Riazania – rzekł Achimas z poważną miną. – Oto kogo pani proponuję, nie jakieś tam kupczysko z brzuchem po kolana. Potem, jak już będzie pani wolna, może pani pisać wspomnienia. Dziesięć tysięcy i Achilles na dodatek to według mnie nieźle.
Po twarzy śpiewaczki widać było, że się waha.
– I co jeszcze pani zaproponuję – dodał Achimas już całkiem cicho, prawie szeptem. – Mogę raz na zawsze uwolnić ją od towarzystwa herr Knabego. Jeśli oczywiście pani sobie tego życzy.
Wanda wzdrygnęła się. Spytała z przestrachem:
– Kim jesteś, Nikołaju Klonow? Chyba nie kupcem?
– Kupcem, kupcem. – Strzelił palcami, żeby przyniesiono rachunek. – Len, perkal, płótno żaglowe. A że jestem dobrze poinformowany, niech to panią nie dziwi. Towarzystwo zleciło mi ważną sprawę, a ja w interesach lubię solidność.
– A, to ty wczoraj tak się wpatrywałeś, kiedy siedziałam z Knabem – powiedziała nieoczekiwanie.
Spostrzegawcza – pomyślał Achimas, nie wiedząc jeszcze, czy to dobrze, czy źle. I to, że zaczęła rozmawiać z nim per „ty”, też wymagało przemyślenia. Co będzie lepsze – poufałość czy dystans?
– A jak możesz mnie od niego uwolnić? – spytała chciwie Wanda. – Przecież nawet nie wiesz, kim jest… – przerwała sama sobie, jakby widząc, że się zagalopowała. – A skąd ci w ogóle przyszło do głowy, że chcę się od niego uwolnić?
– Decyzja należy do pani, mademoiselle. – Achimas wzruszył ramionami, uznając, że dystans przyniesie tutaj więcej pożytku. – No, to jak, zgadza się pani?
– Zgadzam – westchnęła. – Coś mi podpowiada: tak czy owak, od ciebie się nie uwolnię.
Achimas kiwnął głową.
– Jest pani bardzo mądrą kobietą. Jutro proszę tu nie przychodzić. Wieczorem, od piątej, niech pani będzie u siebie. Odwiedzę panią w „Anglii”; wszystko ostatecznie ustalimy. I niech się pani postara być sama.
– Będę sama. – Patrzyła na niego jakoś dziwnie; nie rozumiał, co oznacza to spojrzenie.
Nagle spytała:
– Kola, a nie oszukasz mnie?
Nawet nie same słowa – tylko intonacja, z jaką zostały wypowiedziane, wydała się nagle Achimasowi znajoma aż do bólu serca.
Wtedy sobie przypomniał. Rzeczywiście – déj? vu. To już było.
To samo powiedziała kiedyś Jewgienia, dwadzieścia lat temu, przed napadem na żelazny pokój. I o przezroczystych oczach – to też ona, Żenia, w skirowskim sierocińcu.
Achimas rozpiął krochmalony kołnierzyk – jakoś trudno mu było oddychać.
Obojętnym głosem powiedział:
– Słowo uczciwego kupca. W takim razie, mademoiselle, do jutra.
7
W hotelu czekał na Achimasa umyślny z depeszą z Petersburga. Wziął miesięczny urlop i wyjechał pociągiem do Moskwy. Przyjeżdża jutro o piątej po południu. Zatrzyma się w hotelu «Dussault», Pasaż Teatralny, pokój numer 47. Będzie siedmiu oficerów i kamerdyner. Pańskie wynagrodzenie w brązowej teczce. Pierwsze spotkanie z dowódcą okręgu petersburskiego, Ganieckim, wyznaczone na piątek, dziesiąta przed południem. Przypominam, że to niepożądane spotkanie. NN”.