Выбрать главу

Pięć po pierwszej Achimas usłyszał przytłumiony krzyk kobiecy, potem następny, dłuższy i głośniejszy, ale nie rozumiał słów. Oficer na podwórzu czym prędzej pobiegł do skrzydła. Po minucie w oknach zapłonęło jaskrawe światło, a na storach zaczęły się miotać jakieś cienie.

I tyle.

Nie spiesząc się, Achimas szedł w stronę Pasażu Teatralnego. Wymachiwał laseczką, czasu miał dużo. Do „Dussault” jest siedem minut wolnym krokiem; jeszcze za dnia dwukrotnie przeszedł najkrótszą trasą i sprawdził na zegarku. Zanim skończą się próby przywrócenia generała do przytomności, panika, bieganina, zanim oficerowie zdecydują, czy wezwać lekarza do „Anglii”, czy najpierw dla przyzwoitości przewieźć Sobolewa do „Dussault”, upłynie przynajmniej godzina.

Problem był inny: co teraz zrobić z Wandą? Elementarne zasady higieny wymagały, żeby po sobie dokładnie posprzątać. Oczywiście nie będzie żadnego śledztwa ani dochodzenia – o to już postara się świta, a i monsieur NN do tego nie dopuści. A już zupełnie nieprawdopodobne, żeby Wanda domyśliła się, jak było z tą butelką. Ale jeśli mimo wszystko wspomni o riazańskim fundatorze i okaże się, że prawdziwy Nikołaj Klonow nigdy nie wytknął nosa ze swojego sklepu, powstaną niepotrzebne trudności. Jak to mówią, strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Achimas zmarszczył czoło. Niestety, w jego zawodzie zdarzały się przykre chwile.

Snując takie niewesołe, ale konieczne rozważania, skręcił z Sofijki do bramy, która bardzo szczęśliwie prowadziła na tyły hotelu „Dussault”, akurat pod okna apartamentów Sobolewa.

Achimas obejrzał ciemne okna (goście hotelowi już dawno spali), przystawił do ściany wcześniej upatrzoną skrzynkę. Lekko pchnął okno sypialni, ono zaś otwarło się bezszelestnie, tylko zasuwka słabo brzęknęła. Po paru sekundach był już w środku.

Kiedy poruszył parę razy sprężynką, od razu odżyła latarka kieszonkowa, rozcinając ciemność promykiem światła – słabego, ale wystarczającego, żeby można było znaleźć sejf.

Achimas wsunął wytrych do dziurki, zaczął metodycznie, równomiernie przesuwać go w prawo i w lewo. Jako włamywacz był oczywiście dyletantem, ale w ciągu swojej długiej kariery robił już nie takie rzeczy. W czwartej minucie coś szczęknęło – to cofnął się pierwszy z trzech rygli zamka. Z pozostałymi uporał się szybciej, w dwie minuty.

Zgrzytnęły stalowe drzwiczki. Achimas wsunął rękę, wymacał jakieś kartki. Poświecił latarką: spisy nazwisk, schematy. Monsieur NN z pewnością ucieszyłby się z tych papierów, ale warunki umowy nie przewidywały ich zabrania.

Nie o nich zresztą myślał teraz Achimas.

Spotkała go niespodzianka: w sejfie nie było teczki.

10

Przez cały piątek Achimas leżał na łóżku, rozmyślając w skupieniu. Z doświadczenia wiedział: kiedy człowiek wpada w tarapaty, lepiej, żeby nie poddawał się pierwszemu porywowi, tylko zamarł, zastygł, tak jak robi to kobra przed błyskawicznym, morderczym atakiem. Jeśli oczywiście warunki pozwalają na krótką przerwę. W danym wypadku pozwalały, bo podstawowe środki ostrożności Achimas jednak podjął. Minionej nocy opuścił „Metropol” i przeniósł się do tanich pokojów w „Zajeździe Świętej Trójcy”. Od krzywych i brudnych zaułków pokrowskich było jak ręką sięgnąć do Chitrowki, a teczki należało szukać właśnie tam.

Wynosząc się z „Metropolu”, Achimas nie wziął fiakra. Przed świtem długo krążył ulicami, sprawdzał, czy go nie śledzą, a w „Trójcy” podał zmyślone nazwisko.

Pokój był brudny i ciemny, ale dogodnie położony, z oddzielnym wejściem i dobrym widokiem na podwórze.

Należało przemyśleć to, co się wydarzyło.

Wczoraj w nocy starannie zlustrował apartamenty Sobolewa, ale teczki nie znalazł. Znalazł za to grudkę błota na parapecie ostatniego, zamkniętego okna sypialni. Zadarł głowę do góry – lufcik był otwarty. Ktoś niedawno tamtędy przelazł.

Achimas w skupieniu obejrzał lufcik, zastanowił się i wyciągnął wnioski.

Strącił brud z parapetu. Zamknął okno, przez które dostał się do środka.

Z pokoju wyszedł drzwiami, które potem z zewnątrz zamknął wytrychem.

W foyer było cicho i ciemno, tylko kopciła świeca na kantorku przed nocnym portierem. Sam portier podpierał się nosem i nie zauważył ciemnej postaci, która bezszelestnie wymknęła się z korytarza. Kiedy brzęknął dzwoneczek, portier poderwał się, ale gość był już na ulicy. O Boże, nie wolno mi zasnąć – ziewnął pracownik hotelu, zrobił znak krzyża na ustach i poczłapał, żeby zamknąć drzwi na zasuwę.

Achimas szybko szedł w stronę „Metropolu”, zastanawiając się, co robić dalej. Niebo zaczynało szarzeć – noce w końcu czerwca są krótkie.

Zza rogu wyjechał wolant. Achimas rozpoznał sylwetkę: esauł generała. Siedział, obejmując obiema rękami postać w bieli. Z drugiej strony podtrzymywał ją jeszcze jeden oficer. Głowa Sobolewa bezwładnie chwiała się w takt stukania kopyt. Za nimi jechały dwie kolaski.

Ciekawe – pomyślał z roztargnieniem Achimas – jak go przeniosą koło portiera. Na pewno coś wymyślą, to wojskowi.

Najkrótsza droga do „Metropolu” biegła przez podwórze – w ciągu dwóch ostatnich dni Achimas nieraz nią chodził.

Kiedy szedł pod ciemnym łukiem, głucho stukając po kamiennych płytach, odczuł nagle czyjąś obecność. Odkrył ją nie wzrokiem i nawet nie słuchem, ale jakimś nieznanym zmysłem, który już nieraz ratował mu życie. Skóra na karku jak gdyby poczuła coś z tyłu, leciutkie poruszenie powietrza. To mógł być przebiegający drogę kot albo szczur wdrapujący się na stos odpadków, ale Achimas w podobnych wypadkach nie bał się śmieszności – nie namyślając się, odskoczył w bok.

Jak gdyby lekki wietrzyk powiał z góry na dół wzdłuż policzka. Kątem oka Achimas zobaczył, jak tuż koło niego powietrze rozcina błyszcząca mętnie stal. Szybkim, wypracowanym ruchem wyszarpnął „welodoga” i strzelił, nie celując.

Najpierw – głuchy okrzyk, potem jakiś cień rzucił się do ucieczki.

Paroma skokami Achimas dopędził biegnącego, zamachnął się solidnie i zdzielił go laską.

Oświetlił leżącego latarką. Ordynarna, zwierzęca twarz. Przez splątane, tłuste włosy sączyła się czarna krew. Krótkimi, silnymi palcami, też mokrymi od krwi, napastnik trzymał się za bok.

Ubrany był po rosyjsku: koszula kosoworotka, sukienna kamizelka, pluszowe portki, smarowane dziegciem buty. Na ziemi leżała siekiera z krótkim styliskiem.

Achimas nachylił się niżej, kierując strumień światła prosto na twarz bandyty. Błysnęły okrągłe oczy z nienaturalnie rozszerzonymi źrenicami.

Z Pasażu Nieglinnego doleciał gwizdek, z Teatralnego kolejny. Czasu było mało.

Usiadł w kucki, wziął rannego dwoma palcami za twarz, ścisnął. Siekierkę odrzucił na bok.

– Kto cię nasłał?

– Przebaczcie, panie – zachrypiał tamten. – To z biedy.

Achimas nacisnął palcem na nerw twarzowy. Pozwolił, by leżący jakiś czas wił się z bólu, i powtórzył pytanie:

– Kto?

– Puść… puść, frajerze – wystękał ranny, kopiąc w płytę chodnika. – Koniec ze mną…

– Kto? – zapytał Achimas po raz trzeci i nacisnął na gałkę oczną.

Z ust umierającego razem z jękiem wyrwał się szeroki strumień krwi.

– Misza – bełkotał ledwie słyszalny głos. – Misza Malutki… Puszczaj! Boli!

– Jaki Misza? – Achimas nacisnął mocniej.

A to właśnie był błąd. Niedoszły morderca i tak przeżywał swoje ostatnie chwile. Jęk przeszedł w rzężenie, krew ciągłym strumieniem lała się na brodę. Było widać, że biedak nic już nie powie. Achimas wyprostował się. Trele policyjnych gwizdków rozbrzmiewały całkiem blisko.