Usiadł przed lustrem. Trzykrotnie podnosił rewolwer do skroni, a raz wsunął lufę w usta.
Achimas pokręcił głową. Ach, jak się dobrze składa. Po prostu baśniowo. No, dalej, strzelaj.
Cóż takiego przekazano mu z Berlina? Zresztą wiadomo. Jego inicjatywa nie zyskała aprobaty. Łagodnie mówiąc. Kariera mniemanego zabójcy generała Sobolewa została bezpowrotnie złamana.
Nie, nie zastrzelił się. Opuścił rękę z rewolwerem. Znowu zaczął się miotać po pokoju. Włożył broń do kieszeni. Szkoda.
Achimas nie widział, co się później działo w pokoju, bo Knabe zamknął okna.
Przez trzy godziny trzeba było oglądać słoneczne zajączki na szybach. Achimas popatrywał na drepczącego na dole filera i usiłował sobie wyobrazić zamek, który niedługo wyrośnie na najwyższej skale wyspy Santa Croce. Będzie przypominał wieżę strzegącą spokoju kaukaskiego aułu, ale na najwyższym tarasie z pewnością powstanie ogród. Palmy oczywiście będą musiały rosnąć w donicach, krzewom wystarczy darń.
Achimas właśnie zastanawiał się nad metodą podlewania wiszącego ogrodu, kiedy Knabe wyszedł z bramy. Najpierw zerwał się filer – odskoczył od drzwi i schował się za rogiem, a po sekundzie pojawił się rezydent we własnej osobie. Stanął przy bramie, na coś czekając. Wkrótce wyjaśniło się na co.
Z bramy wyjechała jednomiejscowa kolaska, zaprzężona w bułanego konia. Koniuch zeskoczył z kozła, przekazał lejce Knabemu; ten zręcznie wskoczył do kolaski, a bułanek żwawo pokłusował przed siebie.
Cóż, skoro rezydent pojechał z pustymi rękami, to znaczy, że wróci. Czas szykować operację.
Po pięciu minutach Achimas już był w mieszkaniu. Bez pośpiechu się rozejrzał. Znalazł dwie tajne skrytki. Jedna mieściła małe laboratorium chemiczne: atrament sympatyczny, trucizny, cała butla nitrogliceryny (cóż to, chcą wysadzić Kreml?). W drugiej było kilka rewolwerów, poza tym pieniądze, na oko trzydzieści tysięcy, oraz księga z tablicami logarytmicznymi – pewnie klucz do szyfru.
Achimas nie tknął skrytek – te niech dostaną się żandarmom. Rozszyfrowaną depeszę Knabe, niestety, spalił – w umywalce widać było ślady popiołu.
Szkoda, że w mieszkaniu brakowało tylnego wyjścia. Z korytarza okno wychodziło na dach przybudówki. Achimas wylazł, pospacerował po głucho dudniącym żelazie i upewnił się, że z dachu nie ma jak zejść. Rynna jest przerdzewiała, nie zlezie się po niej. W porządku.
Siadł przy oknie, szykując się na długie oczekiwanie.
O dziesiątej, kiedy światło letniego dnia już zaczynało gasnąć, zza rogu wyleciała znajoma kolaska. Bułany pędził ze wszystkich sił, pryskając pianą. Knabe powoził, stojąc, i desperacko wymachiwał biczem.
Ścigają go?
Chyba nie, bo nic nie słychać.
Rezydent rzucił lejce, wpadł do bramy.
Teraz.
Achimas zajął zawczasu upatrzone miejsce – w przedpokoju, za wieszakiem. W ręku trzymał zabrany z kuchni ostry nóż.
Mieszkanie było przygotowane – wszystko przewrócone do góry nogami, szafy wybebeszone, nawet pierzyna rozpruta. Ordynarna imitacja grabieży. Pan Fandorin powinien dojść do wniosku, że herr Knabego sprzątnęli swoi, niezdarnie pozorując zwykły napad rabunkowy.
Sama praca trwała sekundę.
Zazgrzytał klucz. Knabe zdążył przebiec kilka kroków ciemnym korytarzem i umarł, nie rozumiejąc nawet, co się stało.
Achimas rozejrzał się uważnie, sprawdził, czy jest czysto, po czym wyszedł na schody.
Na dole trzasnęły drzwi, rozległy się donośne głosy. Ktoś biegł na górę. Niedobrze.
Cofnął się z powrotem do mieszkania. Zdaje się, że trochę za głośno zatrzasnął drzwi.
Miał jakieś piętnaście sekund, nie więcej.
Otworzył okno w końcu korytarza i znowu schował się za wieszak.
Dosłownie w następnej chwili do mieszkania wbiegł człowiek. Wyglądał na kupca.
W ręce miał rewolwer, gerstal-agent. Niezła maszynka, Achimas wcześniej sam takiego używał. „Kupiec” zastygł nad nieruchomym ciałem, potem, jak należy, zaczął obchodzić pokoje i wylazł przez okno na dach.
Na schodach było cicho. Achimas bezszelestnie wymknął się z mieszkania.
Pozostawało tylko dokończyć sprawę z oberem z „Metropolu” i pierwszy punkt można będzie uznać za wykonany.
13
Przed przystąpieniem do drugiego trzeba się było trochę pogłowić.
Nocą Achimas leżał u siebie w „Trójcy”, patrzył w sufit i rozmyślał.
A więc koniec sprzątania.
Z oberem sprawa załatwiona. Policji można się nie obawiać – ślad niemiecki wystarczy im na długo.
Najwyższa pora zająć się skradzionym honorarium.
Pytanie: jak znaleźć bandytę o przezwisku Misza Malutki?
Co o nim wiadomo?
To szef bandy – inaczej nie mógłby wyśledzić Achimasa, a potem nasłać nań mordercy. To na razie chyba wszystko.
Teraz kasiarz, który zabrał teczkę. Co można o nim powiedzieć? Przez lufcik normalny mężczyzna się nie przeciśnie. To jakiś wyrostek? Nie, wyrostek nie potrafiłby tak zręcznie otworzyć sejfu, tu potrzebne jest doświadczenie. Wszystko zrobione idealnie: bez rozbitego szkła, bez śladów włamania. Kasiarz zamknął nawet sejf za sobą. A zatem nie wyrostek, tylko mały mężczyzna. Malutki. Jak Misza. Zupełnie rozsądne będzie założyć, że kasiarz i Misza to jedna i ta sama osoba. To znaczy, że teczka jest właśnie u Miszy.
Wynik: drobny, zręczny mężczyzna o przezwisku Misza Malutki, umiejący rozbijać sejfy i stojący na czele groźnej szajki.
To już wcale dużo.
Na Chitrowce bez wątpienia dobrze znają takiego wybitnego specjalistę.
Ale właśnie dlatego nie dotrze się do niego ot tak. Udawać kryminalisty nie ma co, bo trzeba znać zwyczaje, żargon, etykietę. Pewniej będzie wystąpić jako „frajer”, który potrzebuje usług dobrego kasiarza.
Powiedzmy, subiekt, marzący o tym, by po cichu dostać się do sejfu właściciela.
W niedzielę rano Achimas nie wytrzymał – zanim poszedł na Chitrowkę, skręcił na Miasnicką, żeby popatrzeć na żałobny kondukt.
Widowisko robiło wrażenie. Żadna akcja w jego wieloletniej karierze nie dała takiego efektu.
Achimas stał w lamentującym, co chwila robiącym znaki krzyża tłumie i czuł się najważniejszą osobą tego potężnego przedstawienia, jego niewidocznym centrum.
To było niezwykłe, upajające uczucie.
Tam za katafalkiem jedzie ważny generał na karej klaczy. Dumny, nadęty. Przekonany, że w tym spektaklu jest gwiazdą pierwszej wielkości.
A tymczasem, jak i wszyscy pozostali, jest tylko lalką. Lalkarz natomiast skromnie stoi na chodniku, zagubiony wśród morza głów. Nikt go nie zna, nikt na niego nie patrzy, ale świadomość wyjątkowości własnej roli sprawia, że kręci mu się w głowie bardziej niż po najmocniejszym winie.
– To sam Kiriłł Aleksandrowicz, brat cara – mówił ktoś o generale na koniu. – Postawny mężczyzna.
Nagle jakaś kobieta w czarnej chuście odtrąciła żandarmów z ochrony i rzuciła się do karawanu.
– Czemuś nas porzucił, ojcze kochany! – krzyknęła piskliwie, przypadając twarzą do malinowego aksamitu.
Jej przenikliwy krzyk sprawił, że arabska kobyła wielkiego księcia z przestrachem rozdęła chrapy i stanęła dęba.
Jeden z adiutantów rzucił się, żeby złapać konia za uzdę, ale Kiriłł Aleksandrowicz huknął nań władczym głosem.
– Nieplujew, do szeregu! Ja sam!
Bez trudu utrzymał się w siodle i od razu zmusił klacz do posłuszeństwa. Prychając, nerwowo poszła kłusem trochę w bok, potem wróciła na miejsce w pochodzie. Histeryczną żałobnicę wzięto pod ręce, odprowadzono z powrotem między ludzi i na tym drobny incydent się skończył.
Zmienił się natomiast nastrój Achimasa. Już nie czuł się lalkarzem w teatrze marionetek.
Głos, który nakazał adiutantowi wstąpić „do szeregu”, był mu znany zbyt dobrze. Takiego, jak się raz usłyszy, nie można pomylić z innym.