Cóż za niespodziewane spotkanie, monsieur NN.
Achimas odprowadził spojrzeniem postawnego mężczyznę w mundurze kawalergarda. Oto kto jest prawdziwym lalkarzem, kto pociąga za sznurki! A kawaler Welde, czyli przyszły hrabia Santa Croce – to tylko rekwizyt, nie więcej. Cóż, trudno.
Cały dzień spędził na Chitrowce. I tam dolatywało żałobne bicie niezliczonych dzwonów, ale mieszkańców Chitrowki nie obchodziły sprawy „czystego” miasta, płaczącego po jakimś generale. Tutaj, jakby w kropli brudnej wody, kłębiło się odrębne, tajemne życie.
Achimasa, który przebrał się za subiekta, dwukrotnie próbowano obrabować i trzykrotnie wsadzano mu rękę do kieszeni, przy czym raz z powodzeniem: ktoś niepostrzeżenie przejechał czymś ostrym po sukiennej kapocie i wyciągnął sakiewkę. Pieniędzy było w niej niewiele, ale umiejętności robiły wrażenie.
Z poszukiwań kasiarza też długo nic nie wychodziło. Najczęściej rozmowy z miejscowymi w ogóle nie udawało się nawiązać, a jeśli się nawet udało, to proponowali kogo innego – to jakiegoś Kiriuchę, to Sztukarza, to Kolkę Gimnazistę. Dopiero po czwartej próbie po raz pierwszy padło imię Miszy Malutkiego.
A było to tak. W traktierni „Syberia”, gdzie zbierali się handlarze i co zamożniejsi zawodowi żebracy, nadzieję Achimasa wzbudził jakiś oberwaniec; oczy miał rozbiegane w ten szczególny sposób, jaki spotyka się tylko u złodziei i paserów.
Achimas zafundował mu siwuchę, udając chytrego, ale ograniczonego subiekta ze sklepu galanteryjnego na Twerskiej. Powiedział, że w tamtejszym sejfie jest mnóstwo pieniędzy i że chce, by jakiś fachowiec nauczył go otwierać zamek; mógłby wtedy, raz czy dwa na tydzień, podbierać po parę setek w bilonie, a nikt by się nie spostrzegł. Wówczas wzrok oberwańca się wyostrzył: zdobycz sama się pchała w ręce.
– To musisz do Miszy – rzekł z przekonaniem ekspert. – Ten zrobi czyściutko.
Achimas udał powątpiewanie.
– A zna się na rzeczy? Nie z jakiejś hołoty?
– Kto, Misza Malutki? – Oberwaniec spojrzał na niego z pogardą. – Sam przy nim jesteś hołota. Wiesz co, ojciec? Zajrzyj no wieczorem do „Katorgi”, tam chłopaki od Miszy każdego wieczora się bawią. A ja pobiegnę, szepnę im słówko. Żeby cię przywitali jak należy.
Oczy mu błysnęły – widać spodziewał się prowizji od Miszy Malutkiego za „nadanie frajera”.
Od wczesnego wieczora Achimas siedział w „Katordze”. Przyszedł tam już nie jako subiekt, tylko ślepy żebrak: w łachmanach, łapciach, pod powieki wsadził przezroczyste błonki z cielęcego pęcherza. Widać przez nie było jak przez mgłę, ale za to powstawało pełne wrażenie, że oczy powleka bielmo. Z doświadczenia Achimas wiedział, że niewidomy nie zwraca niczyjej uwagi i nie budzi podejrzeń. Jeśli siedzi się cicho, to w ogóle przestają człowieka dostrzegać.
A siedział cicho. Nie tyle się przyglądał, ile przysłuchiwał. Opodal przy stole zebrała się kompania jawnych bandytów. Możliwe, że to z szajki Miszy, ale żaden z nich nie był mały i zwinny.
Coś zaczęło się dziać, kiedy za półślepymi piwnicznymi oknami już się ściemniło.
Z początku Achimas nie zwrócił uwagi na kolejnych gości. Weszło ich dwóch: handlarz starzyzną i krzywonogi Kirgiz w wytłuszczonym chałacie. Po chwili zjawił się jeszcze jeden – pokrzywiony garbus. Do głowy by nikomu nie przyszło, że to agenci. Trzeba oddać moskiewskiej policji, że pracowała nieźle. A mimo to kryminaliści jakoś rozgryźli przebierańców.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Dopiero co było cicho i spokojnie, i nagle dwaj – tandeciarz i Kirgiz – już nie żyli, garbus leżał ogłuszony, a jeden z bandytów tarzał się po podłodze i krzyczał, że już z nim koniec, przy czym jakimś obrzydliwym głosem, jakby udawał.
Wkrótce pojawił się i ten, na którego czekał Achimas. Bystry frant, ubrany po europejsku, ale spodnie wpuścił w chromowe, wyczyszczone do blasku buty. Ten typ bandyty Achimas znał świetnie i w swojej klasyfikacji zaliczał do „łasic” – drapieżnik mały, ale niebezpieczny. Dziwne, że Misza Malutki osiągnął w moskiewskim świecie przestępczym takie wysokie stanowisko. Z „łasic” zwykle rekrutują się prowokatorzy i podwójni agenci.
No nic, wkrótce się okaże, co to za figura.
Zabitych agentów wynieśli za przepierzenie, ogłuszonego też dokądś zaciągnęli.
Misza i jego oprawcy usiedli za stołem, zaczęli jeść i pić. Ten, który leżał i jęczał, wkrótce umilkł, ale nikt nie zwrócił uwagi na to wydarzenie. Dopiero po półgodzinie bandyci spostrzegli się i wypili „za spokój duszy Sieni Pajdusa”, a Misza Malutki cienkim głosem wygłosił wzruszającą mowę, w połowie złożoną ze słów nieznanych Achimasowi. Mówca z szacunkiem nazwał zmarłego „fartownym buchaczem”, reszta kiwała głowami. Żałoba nie trwała długo. Pajdusa odciągnięto za nogi tam, gdzie przedtem zabitych agentów, i ucztowano dalej jak gdyby nigdy nic.
Achimas starał się nie uronić ani słowa z rozmowy bandytów. Im dalej, tym bardziej umacniało się w nim przekonanie, że nic nie wiedzą o skradzionym milionie. Widocznie Misza zrobił skok w pojedynkę, bez towarzyszy.
To nic, teraz już się nie wymknie. Trzeba tylko czekać na dogodny moment do rozmowy w cztery oczy.
Nad ranem, kiedy traktiernia opustoszała, Misza wstał i głośno powiedział:
– No, dosyć już tego bibrania. Niech każdy robi, co chce, a ja do Fiski. Ale najprzód pogadamy sobie ze szpikiem.
Cała szajka, rechocząc, poszła za ladę, w głąb piwnicy.
Achimas się obejrzał. Gospodarz dawno chrapał za przegródką z desek, gości zostało tylko dwoje – chłop i baba, oboje spici do nieprzytomności. Najwyższy czas.
Za ladą był ciemny korytarz. Przed Achimasem, na podłodze, mgliście świecił się kwadrat, skąd dobiegały stłumione głosy. Piwnica?
Achimas wyjął błonkę z jednego oka. Ostrożnie zajrzał w dół. Cała piątka bandytów tam była.
Pięciu to trochę dużo. Trzeba poczekać, dopóki nie wykończą fałszywego garbusa, a potem, kiedy zaczną wyłazić, uporać się z każdym po kolei.
Ale wszystko odbyło się inaczej.
Agent okazał się nie lada zuchem. Czegoś takiego Achimas jeszcze nie widział. „Garbus” w parę sekund poradził sobie z całą szajką. Nawet nie wstając, machnął jedną ręką, potem drugą, a wtedy dwaj rozbójnicy chwycili się za gardła. Chyba rzucił w nich jakimiś nożami. Dwóm pozostałym agent rozbił czaszki bardzo ciekawym urządzeniem – drewienkiem na łańcuchu. Niby proste, a proszę, jaki efekt!
Ale jeszcze większy szacunek budził spryt, z jakim „garbus” przeprowadził przesłuchanie. Teraz Achimas wiedział wszystko, co mu było potrzebne. Schował się w cieniu i po cichu ruszył przez ciemny labirynt za agentem i jego jeńcem.
Weszli przez jakieś drzwi i po minucie huknęły stamtąd strzały. Kto jest górą? Achimas był pewien, że nie Misza. A jeśli tak, to niemądrze byłoby pchać się pod kule tak zręcznego agenta. Lepiej zaczekać na niego w korytarzu. Nie, za ciemno. Można chybić, nie zabić na śmierć.
Achimas – wrócił do traktierni, położył się na ławce.
Prawie od razu pojawił się agent, i to z teczką; znakomicie. Strzelać czy jeszcze poczekać? Ale „garbus” miał rewolwer gotowy do strzału. Reaguje błyskawicznie, zacznie strzelać na najmniejszy ruch. Achimas przymknął wolne od bielma oko. Czyżby znajomy gerstal? Czy to przypadkiem nie ten sam „kupiec”, który był u Knabego?
Wydarzenia następowały teraz z szybkością przyprawiającą o zawrót głowy. Agent aresztował właściciela gospody, odnalazł swoich ludzi, przy czym okazało się, że jeden z nich, ów Kirgiz, żyje.
Ciekawy szczegół: kiedy „garbus” obwiązywał ręcznikiem rozbitą głowę Azjaty, obaj rozmawiali między sobą po japońsku. To już doprawdy cuda – Japończyk na Chitrowce! Dźwięki tego hałaśliwego narzecza znał Achimas ze sprawy sprzed trzech lat, kiedy wykonywał pracę w Hongkongu. Agent nazywał Japończyka Masą.