Podniósł rękę i niegłośno zapukał.
Dwa razy, trzy, a potem jeszcze dwa.
CZĘŚĆ TRZECIA
Szwedzka Brama albo Rozdział przedostatni
Erast Pietrewicz wsłuchał się – cicho. Zapukał znowu. Nic. Ostrożnie pchnął drzwi, te nagle się uchyliły, skrzypiąc nieżyczliwie.
Czyżby pułapka była pusta?
Wyciągnął do przodu rękę z rewolwerem; szybko, przeskakując po trzy stopnie, wbiegł po schodach i znalazł się w kwadratowym pokoju z niewysokim sufitem.
Po jaskrawym świetle dnia pokój wydał mu się całkiem ciemny. Z prawej szary prostokąt zasłoniętego okna, dalej, pod ścianą – żelazne łóżko, szafa, krzesło.
A co to tam na łóżku? Sylwetka, nakryta kołdrą. Ktoś leży.
Oczy asesora kolegialnego już przywykły do słabego światła, dojrzał więc rękę, a raczej rękaw, martwo zwieszający się spod kołdry. Dłoń w rękawiczce była obrócona grzbietem na dół. Na podłodze leżał rewolwer Colta, obok rozlewała się ciemna kałuża.
A to niespodzianka! Ze ściśniętym sercem, rozczarowany, Fandorin włożył do kieszeni niepotrzebnego gerstala, przeszedł przez pokój i odrzucił kołdrę.
Achimas stał nieruchomo przy oknie, za grubą zasłonką. Kiedy detektyw zastukał do drzwi w umówiony sposób, poczuł się obrzydliwie. To znaczy, że jednak Wanda…
W pokoju wszystko było przygotowane do tego, żeby Fandorin nie wodził oczami po pokoju, ale od razu skierował wzrok w fałszywym kierunku, odwrócił się plecami i schował broń.
Wszystkie trzy cele zostały osiągnięte.
– W porządku – rzekł półgłosem Achimas. – A teraz położyć ręce na karku. I niech pan tylko się nie odwraca, panie Fandorin. Zabiję.
Złość – to pierwsze uczucie, które ogarnęło Erasta Pietrowicza, kiedy zobaczył pod kołdrą prymitywną kukłę zrobioną z ubrania, z tyłu zaś usłyszał spokojny, pewny siebie głos. Jakże głupio wpadł!
Ale złość od razu ustąpiła miejsca zdumieniu. Dlaczego Klonow-Piewcow był przygotowany? Czekał przy oknie i zobaczył, że zamiast Wandy przyszedł ktoś inny? Odezwał się do niego po nazwisku! To znaczy, że wiedział i czekał na niego. Skąd wiedział? Czyżby Wanda mimo wszystko zdążyła go zawiadomić? Ale na co w takim razie czekał, dlaczego się nie ukrył? Widocznie zatem obiekt wiedział o czekającej go wizycie „pana Fandorina”, ale o policyjnej obławie już nie. Dziwne.
Zresztą nie była to pora na tworzenie hipotez. Co robić? Rzucić się gdzieś na bok? Trafić człowieka, który pobierał nauki u „skradających się”, jest o wiele trudniej, niż sobie wyobraża fałszywy kapitan żandarmerii.
Ale w każdym wypadku na strzały przybiegnie policja, otworzy ogień, a wtedy obiektu nie uda się wziąć żywcem.
Fandorin położył ręce na karku. Spokojnie, dostosowując się do przeciwnika, zapytał:
– I co dalej?
– Zdjąć marynarkę – nakazał Achimas. – Rzucić na środek pokoju.
Marynarka brzęknęła dość wyraźnie; widać oprócz gerstala w kieszeniach było coś jeszcze.
Z tyłu, na pasie, detektyw miał kaburę z małym pistolecikiem.
– Odpiąć derringera. Wrzucić pod łóżko, daleko. Teraz nachylić się – powoli. Podciągnąć lewą nogawkę. Wyżej. Prawą.
Właśnie tak – na lewej łydce, rękojeścią w dół, przymocowany jest sztylet. Nieźle się wyekwipował pan Fandorin. Miło mieć do czynienia z człowiekiem przewidującym.
Dlaczego na szelkach ma cztery metalowe gwiazdy? Na pewno znowu jakieś wschodnie wymysły.
– Odpiąć szelki. Pod łóżko.
Przystojną twarz detektywa skaził grymas gniewu. Długie rzęsy drgnęły – Fandorin mrużył oczy, starając się dojrzeć twarz swego vis-a-vis, stojącego plecami do światła.
Cóż, teraz można się pokazać i sprawdzić, czy młody człowiek ma dobrą pamięć wzrokową.
Okazało się, że dobrą: Achimas zrobił dwa kroki do przodu i z zadowoleniem stwierdził, że policzki pięknisia najpierw pokryły się purpurowymi plamami, a zaraz potem zbladły.
Tak jest, młodzieńcze. Fortuna bywa kapryśna.
To nie człowiek, tylko jakiś diabeł! Nawet w siarinkenach rozpoznał broń. Erast Pietrowicz dygotał z wściekłości, pozbawiony całego swego arsenału.
Ściśle mówiąc, prawie całego.
Z licznych środków obrony (proszę, a wydawało się, że przesadził z ekwipunkiem!) została tylko strzałka w rękawie koszuli. Cienka, stalowa, umocowana na sprężynie. Wystarczyło gwałtownie zgiąć łokieć, sprężyna się rozprostuje. Ale zabić za pomocą strzałki jest trudno – chyba że się trafi prosto w oko. A i jakie można robić gwałtowne ruchy, jeśli człowieka trzymają pod lufą sześciostrzałowego baillarda?
Wówczas ciemna sylwetka się przysunęła, a Fandorin w końcu zobaczył rysy twarzy przeciwnika.
Te oczy! Te białe oczy! Ta sama twarz, która tyle lat śniła się Erastowi Pietrowiczowi. Niemożliwe! Znowu koszmar! Obudzić się czym prędzej!
Trzeba było wykorzystać psychologiczną przewagę, póki obiekt nie przyszedł do siebie.
– Kto podał adres, czas i umówiony sygnał?
Detektyw milczał.
Achimas opuścił lufę niżej, celując w rzepkę, ale Fandorin najwyraźniej się nie przeląkł. Przeciwnie, bladości jak gdyby ubyło.
– Wanda? – nie wytrzymał Achimas, a w jego głosie odezwała się zdradziecka chrypka.
Nie, nie odpowie – pomyślał. Umrze, ale nie powie ani słowa. To już taki typ. A wtedy detektyw nagle otworzył usta.
– Odpowiem. W zamian za odpowiedź na pytanie: jak zginął Sobolew?
Achimas pokręcił głową. Nie przestawały go zdumiewać ludzkie ekstrawagancje. Ciekawość zawodowa w obliczu śmierci zasługuje zresztą na szacunek.
– Dobrze – skinął głową. – Ale odpowiedź powinna być uczciwa. Słowo?
– Słowo.
– Wyciąg z paproci amazońskiej. Paraliż mięśnia sercowego przy zwiększonej częstotliwości uderzeń. Żadnych śladów. Château-d’yqueme.
Nie trzeba było dodatkowych wyjaśnień.
– Ach, tak… – wymamrotał Fandorin.
– A zatem Wanda? – spytał Achimas przez ściśnięte zęby.
– Nie. Nie zdradziła pana.
Achimas doznał niesamowitej ulgi; niemal tchu mu zabrakło. Na moment zamknął oczy.
Kiedy twarz człowieka z przeszłości napięła się w oczekiwaniu odpowiedzi, Erast Pietrewicz zrozumiał, dlaczego żyje do tej pory.
Ale gdy tylko odpowie białookiemu na pytanie, które ma dla niego takie znaczenie, huknie strzał.
Tylko żeby nie przegapić chwili, kiedy palec trochę drgnie na cynglu. Mając do czynienia z bezbronnym, uzbrojony czuje się bezpieczny i pokłada nadmierną ufność w bezdusznym metalu; dlatego zawsze nieco tłumi swoje instynkty. Reakcje takiego człowieka są opóźnione – to elementarz sztuki „skradających się”.
Najważniejsze to odgadnąć właściwy moment. Pierwszy rzut naprzód i w lewo, wtedy kula przeleci trochę z prawej strony. Potem rzucić się pod nogi – druga kula przeleci nad głową. A wtedy podciąć nogi przeciwnikowi.
Ryzykowne. Osiem kroków to dużo. A jeśli obiekt domyśli się i trochę cofnie, to w ogóle wszystko przepadło.
Ale wyboru nie było.