Выбрать главу

I wtedy białooki po raz pierwszy popełnił nieostrożność – na sekundę zamknął oczy.

To wystarczyło. Erast Pietrowicz nie zaryzykował, rzucając się pod kule, tylko natychmiast dał susa przez okno.

Łokciami wybił ramę, wyleciał w chmurze odłamków szkła, wykonał salto w powietrzu i pomyślnie lądując, przysiadł na ziemi. Nawet się nie skaleczył.

W uszach mu dzwoniło – widocznie białooki zdążył jednak wystrzelić. Ale oczywiście nie trafił.

Fandorin pobiegł wzdłuż muru. Wyszarpnął gwizdek z kieszeni spodni i zagwizdał, dając sygnał do rozpoczęcia operacji.

Achimas nigdy jeszcze nie widział, żeby człowiek poruszał się z taką szybkością. Dopiero co stał w miejscu – i nagle lakierki z białymi kamaszami już zniknęły za oknem. Achimas wystrzelił, ale o ułamek sekundy później, niż należało.

Nie namyślając się, przeskoczył przez zasypany szkłem parapet. Wylądował na czworakach.

Detektyw biegł i rozpaczliwie dął w gwizdek. Achimasowi nawet zrobiło się go żal – biedaczyna liczył na pomoc.

Lekki jak chłopczyk Fandorin już skręcał za róg. Achimas strzelił z biodra – z muru posypał się tynk. Niedobrze.

Ale zewnętrzny dziedziniec jest większy od wewnętrznego. Obiekt nie dobiegnie do bramy.

Oto już brama – z drewnianym okapem, ze snycerką na słupach. Czysto rosyjska, z epoki przedpiotrowskiej, a nazywa się, nie wiadomo czemu, Szwedzką. Widocznie w dawnych czasach Moskwa nauczyła się tych ciesielskich mądrości od jakiegoś szwedzkiego kupca.

Pośrodku podwórza zastygł z miotłą w rękach stróż, rozdziawiając szczerbate usta. Ten, który udawał pijanego, tak samo siedział na ławce i gapił się na biegnącego asesora kolegialnego. Do ściany przyciskała się, przerażona, owa babulka we wzorzystej chustce i jakimś worku. Erast Pietrewicz nagle zrozumiał – to nie agenci! To po prostu stróż, po prostu pijaczyna, po prostu żebrak.

Z tyłu słychać kroki ścigającego.

Fandorin gwałtownie skręcił – w samą porę: kula musnęła jego ramię. Głupstwo, nic się nie stało.

Za bramą widać było złocącą się w słońcu ulicę. Niby blisko, ale nie zdąży.

Erast Pietrowicz zatrzymał się, odwrócił. Po co ginąć z kulą w plecach?

Zatrzymał się i białooki. Wystrzelił trzy razy, to znaczy, że w baillardzie ma jeszcze trzy kule. W zupełności wystarczy, żeby przeciąć ziemską drogę pana Fandorina, lat dwadzieścia sześć, krewnych nie posiada.

Odległość – piętnaście kroków. Zbyt dużo, żeby coś zrobić. Gdzie jest Karaczencew? Gdzie jego ludzie? Nie było czasu na dociekania.

Pod mankietem miał strzałkę, która na taki dystans chyba nic nie zdziała. Niemniej Erast Pietrowicz podniósł rękę, chcąc gwałtownie zgiąć ją w łokciu.

Białooki też niespiesznie wycelował w jego pierś.

Asesorowi kolegialnemu nasunęło się mimo woli skojarzenie: scena pojedynku z opery Eugeniusz Oniegin. Białooki zaraz zaśpiewa: „Czy padnę, strzałą ugodzony…?”

Dwie kule w pierś. Potem podejść i trzecią w głowę.

Na odgłos strzałów nikt nie przybiegnie. W tej okolicy stójkowego można szukać ze świecą. Nie musi więc się spieszyć.

Nagle kątem oka dostrzegł jakiś szybki ruch. Zwinny, niski cień oderwał się od ściany.

Błyskawicznie się odwrócił; zobaczył wykrzywioną wściekłością wąskooką twarz pod niedorzeczną wzorzystą chustką, zobaczył rozwarte w klekocącym okrzyku usta. Japończyk!

Nacisnął cyngiel.

Babulinka, tak lękliwie przywierająca do ściany, wydała nagle bojowy okrzyk jokohamskich jakuza i rzuciła się na białookiego zgodnie z regułami dżiu-dżitsu.

Ten sprytnie się odwrócił i wystrzelił, ale babulinka dała nurka pod linię strzału i wyjątkowo zręcznym ciosem mawa-sigiri zbiła strzelającego z nóg. Wzorzysta chusta zjechała jej na ramiona, pokazała się czarnowłosa głowa, owinięta białym ręcznikiem.

Masa! Ale skąd tutaj? Wyśledził, łajdak! To dlatego tak łatwo zgodził się puścić pryncypała samego!

No i to nie żadna chustka, tylko chodniczek z „Dussault”. A worek – pokrowiec od fotela!

Ale na te spóźnione spostrzeżenia nie było czasu. Erast Pietrowicz rzucił się naprzód, wystawił rękę ze strzałką, ale strzelać nie chciał – bał się, że trafi Masę.

Japończyk kantem dłoni uderzył białookiego w nadgarstek – baillard wypadł z ręki, uderzył o kamień i wystrzelił prosto w błękitne niebo.

W następnej sekundzie żelazna pięść z całej siły walnęła Japończyka w skroń i zemdlony Masa osunął się na ziemię.

Białooki zerknął na zbliżającego się Fandorina, na poniewierający się opodal rewolwer, sprężyście poderwał się na równe nogi i rzucił z powrotem na wewnętrzny dziedziniec.

Baillarda nie dosięgnie. Przeciwnik jest zwinny, zna tajniki zapasów. Kiedy będzie się z nim siłował, ocknie się tymczasem Japończyk, a z takimi dwoma mistrzami samemu nie da sobie człowiek rady.

Z powrotem, do pokoju. Tam na podłodze, przy łóżku, leży nabity colt.

Fandorin lekko zwolnił biegu i poderwał z ziemi rewolwer. Zajęło to ledwie pół sekundy, ale białooki zdążył ukryć się za węgłem. Znowu, jak przed chwilą, przebiegła mu przez głowę niedorzeczna myśclass="underline" jak dzieci w berka – najpierw ja gonię ciebie, potem ty mnie.

Padło już pięć strzałów, w bębenku pozostał tylko jeden nabój. Nie wolno spudłować.

Erast Pietrowicz skręcił za róg i zobaczył, że białooki już złapał ręką klamkę drzwi pokoju numer siedem. Nie celując, asesor kolegialny wypuścił strzałkę.

Na darmo – obiekt zniknął w drzwiach.

Za drzwiami Achimas nagle się potknął, noga się ugięła i więcej nie chciała go słuchać.

Ze zdziwieniem spojrzał na nią: z kostki wystawał metalowy szpikulec. Co za diabelstwo?

Przemagając ostry ból, przebył jakoś stopnie, na czworakach pełzał po podłodze – tam gdzie czerniał colt. Kiedy wreszcie palce zacisnęły się na rowkowanej rękojeści, z tyłu uderzył grom.

Jest!

Ciemna figura wyciągnęła się na całą długość. Z rozluźnionych palców wyślizgnął się czarny rewolwer.

Erast Pietrowicz w dwóch skokach przemierzył pokój i podniósł broń z podłogi. Zarepetował, na wszelki wypadek się cofnął.

Białooki leżał twarzą do podłogi. Po plecach rozlewała się czarna plama.

Z tyłu rozległ się tupot, ale asesor kolegialny się nie odwracał – rozpoznał krótkie kroczki Masy.

Powiedział po japońsku:

– Odwróć go. Tylko ostrożnie, jest bardzo niebezpieczny.

W ciągu czterdziestu lat życia Achimas ani razu nie odniósł rany, bardzo był z tego powodu dumny, ale i po cichu bał się, że prędzej czy później szczęście go opuści. Śmierci się nie bał, ale rany – bólu, bezradności – tak. A może męka okaże się nie do zniesienia? Może straci kontrolę nad ciałem i duchem, jak to wielokrotnie obserwował u innych?

Nie bolało go. Wcale. Ale ciało przestało go słuchać.

Przestrzelił mi kręgosłup – pomyślał. Hrabia Santa Croce nie dopłynie do swojej wyspy. Ta myśl była zwyczajna, nie czuł żalu.

A potem coś się stało. Jeszcze chwilę temu miał przed oczami zakurzone deski podłogi. Teraz zobaczył nagle szary, zaciągnięty w kątach pajęczyną sufit.

Skierował wzrok w inną stronę. Nad nim stał Fandorin z rewolwerem w ręku.

Jak głupio wygląda człowiek, kiedy się go ogląda z dołu. Właśnie takimi widzą nas psy, robaki, gąsienice.

– Słyszy mnie pan? – spytał detektyw.

– Tak – odrzekł Achimas i sam się zdziwił, jaki równy i dźwięczny ma głos.

Krew nadal się lała – czuł to. Jeśli się jej nie zatamuje, wkrótce wszystko się skończy. To dobrze. Trzeba zrobić tak, żeby jej nie zatamowali. Dlatego trzeba mówić.

Leżący patrzył w skupieniu, jak gdyby starał się dostrzec w twarzy Erasta Pietrewicza coś bardzo ważnego. Potem przemówił. Skąpymi, wyraźnymi zdaniami. – Proponuję układ. Uratuję panu życie. A pan spełni moją prośbę.