– Raz, dwa, trzy! – Esauł szybko odliczył i cofnął się.
Pistolet księcia sucho szczęknął, za to broń Fandorina wysunęła złowrogi płomienny język. Porucznik zawył i poturlał się po dywanie, trzymając się za przestrzeloną prawicę i miotając ciężkie przekleństwa.
Kiedy wycie zmieniło się w głuche jęki, Erast Pietrowicz rzekł tonem przestrogi:
– Tą ręką już nikogo więcej nie będzie pan policzkował.
W korytarzu rozległ się hałas, krzyki. Gukmasow uchylił drzwi i powiedział do kogoś, że zdarzył się niefortunny wypadek: porucznik Erdeli rozładowywał pistolet i zranił się przypadkowo w rękę. Rannego wysłano na opatrunek do profesora Wellinga, który szczęściem nie zdążył jeszcze pojechać po materiały potrzebne do balsamowania, a potem wszyscy wrócili do pokoju Gukmasowa.
– Co teraz? – spytał Fandorin. – Są panowie zadowoleni?
Gukmasow pokręcił głową.
– Teraz będzie się pan strzelał ze mną. Na tych samych warunkach.
– A potem?
– A potem, jeśli znowu się panu poszczęści, kolejno z pozostałymi. Dopóki pana nie zabijemy. Eraście Pietrowiczu, proszę uwolnić mnie i moich kolegów od tej próby. – Esauł prawie błagalnie patrzył w oczy młodemu człowiekowi. – Niech pan da słowo honoru, że nie weźmie pan udziału w śledztwie, to rozejdziemy się jako przyjaciele.
– Poczytywałbym sobie za zaszczyt, gdybym był pańskim przyjacielem, ale żąda pan rzeczy niemożliwej – powiedział Fandorin ze smutkiem.
Masa szepnął mu na ucho:
– Panie, nie rozumiem, co do pana mówi ten człowiek z pięknymi wąsami, ale czuję niebezpieczeństwo. Czy nie będzie roztropniej, jeśli zaatakujemy tych samurajów pierwsi i pozabijamy ich, zanim się przygotują? Mam w rękawie pański mały pistolet i jeszcze kastet, który kupiłem sobie w Paryżu. Bardzo chciałbym go wypróbować.
– Masa, porzuć rozbójnicze zapędy – odpowiedział słudze Erast Pietrowicz. – Będę walczył z tymi panami uczciwie, z każdym po kolei.
– Ooo, to długo potrwa. – Japończyk odszedł pod ścianę i usiadł na podłodze.
– Panowie – Fandorin spróbował przemówić oficerom do rozsądku – wierzcie mi, to nic nie da, tracicie tylko czas…
– Nie traćmy go na zbędne słowa – przerwał mu Gukmasow. – Ten pański Japończyk potrafi nabijać pistolety do pojedynków? Nie? To nabij ty, Eichholz.
Przeciwnicy znowu wzięli pistolety i rozciągnęli chustkę. Esauł był ponury i zdecydowany, Fandorin wyglądał raczej na zakłopotanego. Na komendę (teraz liczył Baranow) w pistolecie Gukmasowa szczęknął tylko kurek, a Erast Pietrowicz nie wystrzelił w ogóle. Śmiertelnie blady esauł wycedził:
– Strzelaj pan, Fandorin, i niech pana diabeł porwie. A wy, panowie, ustalcie, kto następny. I zabarykadujcie drzwi, żeby nam tu nie wleźli! Nie może stąd wyjść żywy.
– Nie chcą mnie panowie wysłuchać, a to niedobrze – rzekł asesor kolegialny i machnął nabitym pistoletem. – Mówię wam, z losowaniem się wam nie uda. Mam rzadki dar, panowie: diabelnie mi się szczęści we wszelkich grach hazardowych. Fenomen nie do wyjaśnienia. Już do tego przywykłem. Oczywiście wszystko dlatego, że mojemu zmarłemu ojcu w równej mierze się nie szczęściło. Wygrywam zawsze i we wszystkich grach, dlatego też ich nie znoszę. – Pogodnym spojrzeniem obrzucił chmurne twarze oficerów. – Nie wierzą panowie? Widzicie ten imperiał? – Erast Pietrowicz wyciągnął z kieszeni złotą monetę i podał Eichholzowi. – Niech pan rzuca, baronie, a ja zgadnę: orzeł czy reszka.
Baron, młody oficerek z ledwie przebijającym się wąsikiem, obejrzał się na Gukmasowa i Baranowa, wzruszył ramionami i podrzucił monetę.
Jeszcze kręciła się w powietrzu, a Fandorin już powiedział:
– Nie wiem… No, powiedzmy, orzeł.
– Orzeł – potwierdził Eichholz i jeszcze raz rzucił monetę.
– Znowu orzeł – rzekł asesor kolegialny znudzonym głosem.
– Orzeł! – krzyknął baron. – Jak Boga kocham, popatrzcie, panowie!
– No, Mitia, spróbuj jeszcze raz – powiedział Gukmasow
– Reszka – stwierdził Fandorin, patrząc gdzieś w bok. Zapadła grobowa cisza. Fandorin nawet nie spojrzał na rozpostartą dłoń barona.
– Przecież mówiłem. Masa, ikoo. Owari da [1]. Żegnam panów.
Oficerowie z zabobonnym lękiem patrzyli, jak urzędnik i jego japoński służący idą ku drzwiom. Blady Gukmasow rzucił za nimi:
– Fandorin, niech pan obieca, że nie użyje swego talentu detektywistycznego na szkodę ojczyzny.
Erast Pietrowicz przez chwilę nic nie mówił.
– Gukmasow, obiecuję, że nie zrobię nic, co mogłoby mi przynieść ujmę, i myślę, że to wystarczy.
Asesor kolegialny zniknął za drzwiami, a Masa odwrócił się na progu, skłonił się uroczyście w pas i poszedł w ślady swego pana.
Rozdział czwarty
Hotel „Anglia” był urządzony równie wspaniale co renomowany „Dussault”, a już inwencji jego architekci wykazali może nawet więcej; wszelako obfitość złoceń na sufitach i marmurowych ozdób budziła pewne podejrzenia lub przynajmniej wątpliwości. Za to wejście lśniło elektrycznymi światłami, na trzy ostatnie piętra można było wjechać windą, a w westybulu co chwila rozlegał się przenikliwy dźwięk nowego cudu techniki – telefonu.
Erast Pietrowicz przeszedł się po szerokim hallu z lustrami i safianowymi kanapami, po czym zatrzymał się przed tablicą z nazwiskami gości. Tutaj, odmiennie niż w „Dussault”, trafiali się najrozmaitsi zagraniczni handlowcy, maklerzy giełdowi, aktorzy renomowanych teatrów. Żadnej śpiewaczki o imieniu Wanda w spisie jednak nie było.
Fandorin przyjrzał się posługaczom, krzątającym się między kontuarem a windą, i wybrał najbardziej żwawego, o bystrej, ruchliwej twarzy.
– A cóż to, pani Wanda już tutaj nie m-mieszka? – Asesor kolegialny udał lekkie zdziwienie.
– Czemu nie, mieszka – odrzekł z ochotą zagadnięty, po czym, podążając spojrzeniem za wzrokiem pięknego pana, wskazał palcem tablicę. – O tam, proszpana: pani Helga Iwanowna Tolle to jest właśnie ona. A „Wanda” to takie przezwisko, żeby było ładniej. Zamieszkuje w skrzydle. Pan szanowny pozwoli przez te drzwi na podwórze, tam pani Wanda ma pokoik z oddzielnym wejściem. Tylko że jej, proszpana, o tej porze jeszcze nima. – Posługacz chciał już się wyślizgnąć, ale Erast Pietrewicz zaszeleścił w kieszeni banknotem i zuch w jednej chwili znieruchomiał.
– Nie będzie, proszpana, jakiego polecenia? – spytał, patrząc na młodego człowieka wzrokiem pełnym czułości i oddania.
– A kiedy wraca?
– Rozmaicie, proszpana. Przecież śpiewa w „Alpejskiej Róży”. Każdego dnia oprócz poniedziałków. A pan, proszpana, niech siądzie sobie póki co w bufeciku, popije herbatki czy co tam pan życzy, a ja niezawodnie dam znać, jakby mamzel przyszła.
– No, i cóż ona? – Erast Pietrewicz znacząco pokręcił palcami. – Jaka jest? Rzeczywiście t-taka ładna?
– Jak z obrazka, proszpana. – Posługacz cmoknął tłustymi wargami. – Jako specjalny gość u nas mieszka. Płaci za mieszkanko trzysta rubelków miesięcznie i napiwki daje bardzo chętnie.
Zrobił psychologiczną pauzę, a Fandorin powoli wyciągnął dwa rublowe papierki, ale jak gdyby przez roztargnienie wsunął je do kieszeni na piersi.