Выбрать главу

Komisarz powiódł okiem po numerach kierunkowych miast wypisanych po prawej. Początkowo nie dostrzegł żadnej prawidłowości; dopiero studiując czwartą stronę stwierdził, że Trevisan – albo ktoś korzystający z telefonu mecenasa – łączył się w miarę regularnie, przynajmniej dwa, trzy razy w miesiącu, z trzema numerami w Bułgarii. A także na Węgrzech i w Polsce. Brunetti pamiętał, że della Corte wymienił tylko pierwszy z tych krajów. W wykazie widniały też połączenia z Francją i Anglią, zapewne związane z pracą kancelarii. Dominikana ani razu nie figurowała w wykazie, natomiast rozmowy z Austrią i Holandią, które to kraje della Corte również wymienił, miały miejsce stosunkowo rzadko.

Nie wiedząc, jak często prawnicy załatwiają sprawy przez telefon, Brunetti nie orientował się, czy wykaz zawiera więcej czy mniej rozmów międzynarodowych, niż powinien.

Zadzwonił do centrali i poprosił o połączenie z numerem della Cortego. Kiedy kapitan podniósł słuchawkę, Brunetti najpierw się przedstawił, a potem spytał o numery w Padwie i Mestre zanotowane w kalendarzyku Favera.

Della Corte natychmiast mu je podał.

– Mam wykaz rozmów Trevisana, ale tylko zamiejscowych, więc numer w Mestre nie będzie tu figurował – rzekł Brunetti. – Chce pan zaczekać, aż sprawdzę ten drugi?

– Niech pan spyta, czy chcę umrzeć w ramionach szesnastolatki. Odpowiedź będzie ta sama.

Uznawszy to za „tak”, Brunetti zaczął przesuwać wzrokiem po wykazie, zatrzymując się, ilekroć trafiał na 049, kierunkowy Padwy. Na pierwszych trzech stronach numer automatu na stacji nie figurował; pojawił się jednak na stronie piątej, potem znów na dziewiątej. Potem długo nic i wreszcie na stronie czternastej. Pod numer stacji dzwoniono trzykrotnie w ciągu jednego tygodnia.

Kiedy Brunetti poinformował o tym della Cortego, kapitan zareagował cichym gwizdnięciem.

– No, no! Chyba muszę wysłać kogoś, żeby miał ten automat na oku.

– A ja wyślę kogoś do tej knajpy w Mestre – powiedział Brunetti; coraz bardziej zależało mu na tym, aby dowiedzieć się, co to za knajpa, kim są jej bywalcy, a także by otrzymać listę miejscowych rozmów prowadzonych z telefonów Trevisana i przekonać się, czy figuruje na niej numer baru Pinetta.

Wieloletnia praca w policji i ponure doświadczenia pozbawiły Brunettiego wiary w istnienie przypadku. To, że dwóch ludzi zamordowanych w odstępie kilku dni znało ten sam numer telefonu, nie mogło być zbiegiem okoliczności, statystyczną ciekawostką, którą komentuje się ze zdziwieniem, a potem o niej zapomina. Numer automatu w Padwie na pewno miał jakieś znaczenie, choć Brunetti nie wiedział jeszcze jakie; gotów jednak był się założyć, że numer baru Pinetta będzie figurował w wykazie miejscowych rozmów Trevisana.

Obiecał della Cortemu, że da mu znać, jak tylko dowie się czegoś o knajpie w Mestre, po czym nacisnął na widełki, żeby się rozłączyć. Po chwili wykręcił wewnętrzny do Vianella. Kiedy sierżant podniósł słuchawkę, polecił mu przyjść do swojego gabinetu.

Vianello zjawił się po kilku minutach.

– Chodzi o Trevisana? – spytał z zaciekawieniem.

– Tak. Właśnie rozmawiałem z komendą w Padwie na temat Rina Favera.

– Tego księgowego, który pracował dla Ministerstwa Zdrowia?

Brunetti skinął głową.

– Najlepiej by było, gdyby oni wszyscy zrobili to samo! – powiedział z nagłą pasją sierżant.

Brunetti spojrzał na niego zaskoczony.

– To znaczy? – zapytał.

– Żeby się pozabijali, cholerna banda łobuzów! – Gniew sierżanta wyparował równie szybko, jak się pojawił, i po chwili Vianello, zupełnie spokojny, usiadł na krześle stojącym przed biurkiem przełożonego.

– Skąd ta złość? – spytał Brunetti.

Vianello, zamiast odpowiedzi, wzruszył ramionami i wykonał ręką nieokreślony gest. Brunetti czekał.

– Przez wstępniak w dzisiejszym „Corriere” – wyznał w końcu sierżant.

– Co napisali?

– Że trzeba współczuć biedakom, których wstyd i cierpienie… cierpienie przysparzane im oczywiście wymiar sprawiedliwości… popycha do odebrania sobie życia. Że sędziowie powinni wypuścić ich z aresztu, pozwolić im wrócić do żon i rodzin. I dalej w tym stylu. Chciało mi się rzygać, kiedy to czytałem.

Brunetti nic nie powiedział.

– Kiedy ktoś wyrwie kobiecie torebkę i trafi do więzienia – kontynuował sierżant – nie pojawiają się w prasie artykuły, a w każdym razie nie w „Corriere”, błagające o zwolnienie przestępcy i przekonujące nas, jak bardzo powinniśmy mu współczuć. A przecież jeden Bóg wie, ile te świnie nakradły. Pańskie podatki. Moje. Miliardy, tysiące miliardów. – Uświadomiwszy sobie, że mówi podniesionym głosem, Vianello znów wykonał w powietrzu ten sam nieokreślony gest, jakby ruchem ręki usiłował odsunąć od siebie gniew, po czym zapytał, znacznie spokojniejszym tonem: – Co z Faverem?

– Nie popełnił samobójstwa – oznajmił Brunetti.

Vianello wyraźnie się zdziwił.

– Co się stało? – spytał, zapominając o swoim wybuchu.

– Miał w sobie tyle barbituranów, że nie byłby w stanie prowadzić samochodu.

– Ile?

– Cztery miligramy – rzekł Brunetti i zanim Vianello zdążył zaprotestować, że to wcale nie tak dużo, dodał: – Roipnalu.

Sierżant wiedział równie dobrze jak komisarz, że była to wystarczająca dawka, aby każdy z nich spał jak zabity przez półtora dnia.

– Jaki ma to związek ze sprawą Trevisana? – spytał.

Podobnie jak Brunetti, Vianello dawno przestał wierzyć w przypadki, więc z uwagą wysłuchał opowieści o numerze telefonu, z którym łączyli się obaj zamordowani.

– Automat na stacji w Padwie? – upewnił się. – A drugi numer to knajpa na Via Fagare?

– Tak, bar Pinetta. Znasz go?

Vianello spojrzał w bok, po czym pokiwał głową.

– Chyba tak, jeśli to ten, o którym myślę. Na lewo od stacji?

– Nie mam pojęcia. Wiem, że znajduje się w pobliżu stacji, ale to wszystko.

– Bar Pinetta? Tak, chyba znam.

Brunetti skinął głową i czekał, co sierżant dalej powie.

– Dość obskurny. Klientela głównie z północnej Afryki. Ci, co to do każdego mówią vous compras. Roi się od nich w mieście.

Vianello zamilkł na moment. Brunetti spodziewał się, że zaraz usłyszy jakąś pogardliwą uwagę na temat ciemnoskórych przybyszów handlujących bez pozwolenia na każdym rogu w Wenecji, sprzedających podrabiane torby od Gucciego i afrykańskie rzeźby. Ale Vianello, ku jego zaskoczeniu, powiedział tylko:

– Biedaczyska.

Komisarz dawno pogodził się z brakiem logiki i konsekwencji w wypowiedziach politycznych swoich współobywateli, mimo to nigdy by nie oczekiwał sympatii ze strony sierżanta dla napływowych handlarzy ulicznych, najbardziej znienawidzonych z setek tysięcy imigrantów, którzy przybywali w nadziei pożywienia się okruchami spadającymi z suto zastawionego włoskiego stołu. A jednak Vianello, który nie tylko głosował na Lega Nord, ale również upierał się, że Włochy powinny zostać podzielone na dwa kraje, granica zaś powinna przebiegać tuż na północ od Rzymu – kiedy się zaperzył, domagał się nawet wzniesienia muru w celu powstrzymania Afrykańczyków, barbarzyńców, a za takich uważał wszystkich mieszkających na południe od Rzymu – otóż ten Vianello nazywał handlarzy „biedaczyskami”, jakby im rzeczywiście współczuł.