Выбрать главу

– Tak. Żeby spytać, czy posiada o Faverze jakieś informacje, które mogą się nam przydać, a do których nie mamy jak dotrzeć.

– I co?

– Nic nie wiedział.

Nagle Brunettiemu przyszło coś do głowy.

– Dzwonił pan z komendy?

Dźwięk, jaki wydobył się z gardła kapitana, mógł od biedy ujść za śmiech.

– Nie.

Brunetti nic nie powiedział. Długą ciszę przerwało pytanie della Cortego:

– Ma pan numer bezpośredni?

Brunetti podał mu.

– Zadzwonię za dziesięć minut.

Czekając na telefon della Cortego, Brunetti miał ochotę zadzwonić do Fosca i wypytać go o kapitana, ale po pierwsze, nie chciał blokować linii, a po drugie, uznał, że sama wzmianka o dziennikarzu stanowi wystarczającą rekomendację.

Della Corte zadzwonił po kwadransie. W tle słychać było typowe odgłosy ruchu ulicznego: warkot silników, ryk klaksonów.

– Zakładam, że pański telefon jest czysty – powiedział kapitan, z czego wynikało, że swojego by tak nie określił.

Brunetti ugryzł się w język; w końcu kto miałby ich podsłuchiwać?

– Co się tam u was dzieje? – spytał tylko.

– Właśnie zmieniliśmy przyczynę zgonu – odparł della Corte. – Oficjalnie jest nią teraz samobójstwo.

– Jak to?

– Obecnie badania wskazują, że miał dwa miligramy roipnalu we krwi.

– Obecnie? – zdziwił się Brunetti.

– Obecnie – powtórzył kapitan.

– Więc byłby w stanie prowadzić samochód?

– Tak. Również wjechać do garażu i zamknąć drzwi, czyli krótko mówiąc, popełnić samobójstwo. – Głos della Cortego drżał z gniewu. – Nie znajdę sędziego, który da mi zgodę na podjęcie śledztwa w sprawie morderstwa, ekshumację zwłok i ponowne badania.

– Skąd miał pan poprzednie dane, o których mi mówił?

– Rozmawiałem z lekarzem, który przeprowadzał sekcję; pracuje tu w szpitalu.

– I…?

– Zaraz po dokonaniu sekcji sam zbadał krew, po czym w celu potwierdzenia wysłał próbkę do laboratorium. Kiedy z laboratorium nadeszły oficjalne wyniki, okazało się, że poziom roipnalu jest znacznie niższy.

– Może facet źle odczytał swoje notatki? Czy nie można ponownie przebadać próbek?

– Zniknęły.

– Zniknęły?!

Della Corte nawet nie trudził się, żeby odpowiedzieć.

– A gdzie były? – spytał Brunetti.

– W laboratorium patologicznym.

– Co się zwykle dzieje z próbkami?

– Po sporządzeniu oficjalnych wyników trzymane są przez rok, potem niszczone.

– A tym razem?

– Kiedy patolog otrzymał oficjalne wyniki, sprawdził swoje notatki, żeby się upewnić, czy się nie pomylił, i natychmiast do mnie zadzwonił. – Della Corte zamilkł na moment. – Potem zadzwonił ponownie, aby powiedzieć, że wtedy popełnił błąd.

– Ktoś go przekonał?

– Jasne! – rzucił gniewnie della Corte.

– Co mu pan powiedział?

– Nic. Kiedy zadzwonił po raz drugi, zorientowałem się, że to śmierdząca sprawa. Więc tylko udałem, że jestem zły. Powiedziałem, że rozumiem, iż błędy się zdarzają, ale następnym razem niech bardziej uważa, kiedy przeprowadza sekcję.

– Uwierzył panu?

Mimo dzielącej ich odległości Brunetti poznał, że della Corte wzrusza ramionami.

– Kto to wie?

– I co potem?

– Potem zadzwoniłem do Fosca, żeby go spytać o pana.

Brunetti usłyszał jakieś dziwne metaliczne trzaski i natychmiast przemknęło mu przez myśl, że może jego telefon też jest na podsłuchu, ale po chwili uświadomił sobie, że to della Corte wrzuca kolejne monety do automatu.

– Kończą mi się drobne, commissario – powiedział kapitan. – Może byśmy się spotkali?

– Chętnie. Nieoficjalnie?

– Oczywiście.

– Gdzie?

– Może w połowie drogi? – zaproponował della Corte. – W Mestre?

– Bar Pinetta?

– Dziś wieczorem o dziesiątej?

– Jak pana rozpoznam? – spytał Brunetti, mając nadzieję, że della Corte nie jest gliną, który wygląda jak glina.

– Jestem łysy. A ja pana?

– Wyglądam jak glina.

Rozdział 16

Za dziesięć dziesiąta tego wieczoru Brunetti opuścił budynek stacji w Mestre, zszedł po schodach i skierował się w lewo, ustaliwszy wcześniej, na podstawie mapy zamieszczonej na początku weneckiej książki telefonicznej, gdzie się znajduje Via Fagare. Przed stacją jak zwykle stało kilkanaście nieprzepisowo zaparkowanych samochodów, lecz ruch był niewielki. Brunetti przeszedł przez jezdnię i na najbliższym rogu skręcił w prawo, w stronę centrum. Sklepiki po obu stronach ulicy miały zaciągnięte stalowe żaluzje; zupełnie jakby spuściły przyłbice, aby chronić się przed niebezpieczeństwami nocy.

Sporadyczne podmuchy wiatru podrywały papiery i liście na chodniku. Brunetti szedł przed siebie, starając się nie zwracać uwagi na odgłosy ruchu ulicznego, ale było to niemożliwe. Wszyscy zawsze narzekali na klimat Wenecji, wilgotny i nieprzyjemny, ale dla Brunettiego znacznie gorszy był ogłuszający hałas czyniony przez pojazdy, do którego dochodził jeszcze ohydny smród spalin; nie rozumiał, jak można akceptować samochody, uważać je za składnik codziennego życia. Z roku na rok coraz więcej wenecjan, zmuszonych zastojem gospodarczym i niebotycznymi czynszami, porzucało swoje miasto i przeprowadzało się tutaj, w ten smród i zgiełk. Brunetti zdawał sobie sprawę, że powody ekonomiczne mogą skłonić ludzi do przeprowadzki. Ale żeby dobrowolnie skazywać się na coś takiego? Korzyści były mizerne.

Po kilku minutach marszu za następną przecznicą zobaczył pionowy neon; litery biegnące od dachu budynku do mniej więcej dwóch metrów nad chodnikiem układały się w napis: B- -in-ta. Nie wyjmując rąk z kieszeni płaszcza, Brunetti wszedł do środka przez uchylone drzwi.

Właściciel baru widocznie obejrzał zbyt wiele filmów amerykańskich, bo knajpa do złudzenia przypominała jeden z tych lokali, w których Victor Mature rozstawiał wszystkich po kątach. Ścianę za barem zajmowało ogromne lustro, lecz na jego powierzchni osiadło tyle kurzu i dymu, że prawie nic się w nim nie odbijało. Zamiast całych rzędów butelek, jak w typowych włoskich knajpach, stał tu tylko jeden lichy rządek, w dodatku wyłącznie bourbona i szkockiej, sam bar zaś nie był długą prostą ladą z ekspresem do kawy, lecz miał kształt podkowy, wewnątrz której urzędował barman, ciasno obwiązany w talii poplamionym fartuchem.

Po obu stronach sali stały stoliki. Przy tych z lewej siedziało po trzech lub czterech mężczyzn grających w karty; po prawej – mieszane pary uprawiające zupełnie inny rodzaj gry losowej. Na ścianach wisiały wielkie fotosy amerykańskich gwiazd, niechętnie spozierających na wnętrze, na którego wieczne oglądanie zostały skazane.

Przy barze stało czterech mężczyzn i dwie kobiety. Pierwszy z mężczyzn, niski i krępy, trzymał szklankę obiema rękami, jakby chciał ją chronić przed zakusami innych, i wpatrywał się w jej zawartość. Drugi, wyższy i szczuplejszy, zwrócony tyłem do baru, wolno obracał głowę, przyglądając się to karciarzom, to licytacji odchodzącej przy pozostałych stolikach. Trzeci był łysy; najwyraźniej della Corte. Ostatni, chudy jak strach na wróble, stał między dwiema dziewczynami, które coś do niego mówiły, i zerkał nerwowo to na jedną, to na drugą. Popatrzył na Brunettiego, gdy ten wchodził do środka; dziewczyny też odwróciły się w stronę przybysza. Wzrok Parek, kiedy przecinały nić ludzkiego żywota, nie mógł być bardziej posępny.

Brunetti podszedł do della Cortego, szczupłego mężczyzny o mocno pomarszczonej twarzy oraz sumiastych wąsach, i klepnął go w ramię.